Kiedyś już poruszałem temat tego, jak i kiedy słuchamy muzyki. Teraz szczególne zagadnienie w ramach tego tematu: jak reagują na naszą muzykę nasi bliscy i jak sobie z tym radzimy. Na pewno są wśród nas pary, które w pełni dzielą swoje fascynacje, czy wręcz takie, które muzyka połączyła. I są młodzi, którzy złapali bakcyla od rodziców i rodzice szczęśliwi, ze przekazali go dzieciom. Ale wiem też ze stuprocentową pewnością, że istnieje niepusty podzbiór forumowiczów, który ze słuchaniem części swoich ulubieńców w domu ma problem. A wiem to stąd, że do tego podzbioru należę. Nie mam powodów, żeby się skarżyć: moja Asia aktywnie lubi jakieś 50% tego, co ja i akceptuje dalsze 25%. Ale jednak wciąż pozostawia to pewien zauważalny obszar sporny (bystrzy pewnie się już doliczyli: to brakujące 25%). Mogę więc w domu spokojnie grać większość bluesa, pogranicze bluesa z soulem, jazzem czy rockiem, staroświecki swingujący jazz, łagodniejszą rockową klasykę i wybrane kapele hardrockowe. To sporo i bardzo się z tego cieszę. Jednak czasem nachodzi mnie (o zgrozo) ochota na rocka progresywnego, fusion, jam bandy, psychodelię, trochę bardziej odjechany jazz czy ostrzejsze granie z pogranicza metalu.
Musze tu zaznaczyć, ze nie lubię słuchawek (poczucie odcięcia, puchnącej głowy - brr). Rzucam więc wybrany towar na głośniki w „salonie”. Niezbyt głośno (mam wrażliwy słuch – do tego stopnia, że zdarza mi się korzystać z zatyczek do uszu na koncertach). Niemniej, nawet, jeśli Asia jest w innym pokoju, zwykle nie muszę długo czekać na reakcję. Słyszę najpierw takie kulturalne zdziwienie: „co to za muzyka, kochanie?”. Potem subtelnie wyrażoną opinię: „ona jest jakaś dziwna”. Zwykle wycofuję się zanim dojdzie do łagodnego stwierdzenia („te dźwięki są mi obce kulturowo”). Bardzo rzadko trwam na stanowisku ogniowym dość długo by doczekać się delikatnej sugestii „nie wolałbyś sobie tego spokojnie posłuchać, kiedy mnie nie będzie w domu?”. Tak to mniej więcej wygląda. W rezultacie, po kilku latach małżeństwa, z pogodną akceptacją rzeczywistości, niemal zaprzestałem zakupu płyt z pewnych gatunków – zmęczyło mnie uprawianie partyzantki. Do tego odznaczam się jakąś tam empatią i trudno mi czerpać satysfakcję z muzyki, która moją lepszą połowę nudzi, drażni czy przygnębia. Łapię się na tym, że nawet jak jestem sam w domu, to częściej włączam coś ze wspólnych półek niż z tych bardzo moich. Kompromis nie tylko wiele upraszcza, ale i jest dość przyjemny: miło jest mi sięgać na przykład po nowe rzeczy, o których wiem, że i Asi przypadną do gustu na tyle, ze sama je sobie włączy, czy wręcz wyniesie do samochodu. I tym sposobem zupełnie nieźle się to kręci, choć oczywiście raz na jakiś czas ostro daję czadu, sam lub z najlepszym kumplem. Zwłaszcza kiedy jestem „słomianym wdowcem”.
Osobna kwestia to subtelna muzyczna indoktrynacja blisko czteroletniej już Ani. Ania chętnie pląsa i zaczyna przejawiać pierwsze oznaki zainteresowania tym, co słyszy (na razie piosenkami z bajek, słuchowisk itd.). To już coś, bo do niedawna uważała, ze dobra muzyka jest cicha, a dobre płyty – żółte.
Wracając do tematu – jestem ciekaw doświadczeń forumowiczów: kto terroryzuje swe otoczenia, a kto sam jest terroryzowany? Komu doskwiera brak zrozumienia środowiskowego, a kto cieszy się nim aż nadto? No i - jacy wykonawcy są na domowym indeksie?