Byłem ostatnio na koncercie, który odbył się w ramach tegorocznych Juwenaliów. Po prostu nie mogłem sobie darować możliwości zobaczenia i posłuchania na żywo Luxtorpedy i Jelonka. Przy okazji poczyniłem pewne spostrzeżenia socjologiczno-muzyczne, które trochę mnie zmartwiły chociaż po przemyśleniu przyjąłem je do wiadomości ale ze smutkiem jako swoisty znak czasów. Ale po kolei.
Podczas swojego występu Farben Lehre zagrał klasyk zespołu The Clash „Should I stay or should I go”. Kiedy doszło do refrenu zespół nie zaśpiewał go tylko oczekiwał, że publika to zrobi (bardzo wymowny gest wokalisty zespołu). Niestety publika nie skumała co to za utwór i zapadła złowroga (jak dla mnie oczywiście) cisza. Kolejne refreny były już zaśpiewane jak trzeba bo wokalista podpowiedział co trzeba. Trochę się zdziwiłem, że taki hicior nie został rozpoznany przez młodą publiczność. To było pierwsze ostrzeżenie. Potem Michał Jelonek i jego wesoła kompania podczas swojego rewelacyjnego koncertu zagrali hendrixowski klasyk „Voodoo Child” (skrzypce pięknie zabrzmiały niemal jak gitara). Michał po wykonaniu tego kawałka zagaił „A to był utwór Jimiego ...” i tu zawiesił głos w oczekiwaniu, że publiczność dokończy to zdanie. Niestety zamiast odpowiedzi zapadła złowroga (jak dla mnie oczywiście) cisza. Kilka razy próbował tego samego aż w końcu zrezygnowany sam dokończył to zdanie. Jak to tak, nie znać „Voodoo Child”? Nie znać Hendrixa? Zupełnie niepojęte. To było drugie ostrzeżenia. Jakoś musiałem przetrzymać niespecjalnie udany występ irlandzkiego zespołu ProtoBaby w oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru czyli Luxtorpedę i przypadkiem usłyszałem rozmowę młodych ludzi, którzy zachodzili w głowę czy Bob Marley to jeszcze żyje czy może nie (zdania były podzielone !!). To było trzecie i ostatnie ostrzeżenie. Zrobiło mi się na prawdę smutno z powodu podle niskiego poziomu znajomości rockowej klasyki wśród białostockiej braci studenckiej. Ale czy to na pewno jest tak jak na pierwszy rzut oka wygląda?
Ludzie trochę starsi ode mnie np. Jan Chojnacki lub Wojciech Mann często mówią o Elvisie Presleyu jako tym, który rozwalił ich muzyczny światopogląd, który był objawieniem, powiewem świeżego powietrza i na swój sposób szokiem kulturowym. Dla mnie osobiście (i pewnie innych ludzi z mojego pokolenia) Elvis to raczej zakurzona klasyka. Nie mam żadnej jego płyty i nie czuję potrzeby aby ją mieć a czy doceniam jego wkład w aktualny obraz muzyki rockowej? Chyba powinienem ale jakoś niespecjalnie. To było tak dawno temu, zbyt dawno temu. Ja miałem innych wykonawców, którzy rozwalili mój muzyczny świat. Deep Purple, Led Zeppelin, Uriah Heep, King Crimson, Cream, The Doors, Stevie Ray Voughan itp. Pewnie dla tych młodych ludzi, których mijałem w piątkowy wieczór i sobotni poranek to Nirvana jest zramolałą klasyką i granicą ich postrzegania historii rocka. Znak czasu? Pokoleniowa zmiana? Pewnie tak.
Mam dwóch synów (no i małoletnią córkę też), którzy mogliby pojawić się na Juwenaliach i mógłbym ich zapytać ale oni są mało miarodajni bo są przeze mnie trochę indoktrynowani i Hendrixa i The Clash akurat znają. Mam pytanie do tych młodszych, będących jeszcze studentami lub licealistami, forowiczów. Jak to jest wśród waszych rówieśników ze znajomością rockowej klasyki? Jak daleko sięga ich muzyczna pamięć? Znają Hendrixa czy tylko Nirvanę? Czy to zbyt odległe? Gdzie jest ta granica postrzegania klasyki rocka? Gdzie to się wszystko, w ich postrzeganiu, zaczyna?