Nagle okazało się, że mam siedem płyt Robbena na półce (a ósma już zapłacona), więc poniżej uzupełnienie mojego poprzedniego wpisu.
Tiger Walk, 1997
Czysto instrumentalne fusion, ale termin fusion jest dość ogólny, więc warto doprecyzować. Panowie grają tu funk i funkującego bluesrocka, który jest bazą do jazzowych i jazzrockowych wycieczek. Zależnie od utworu więcej czasu spędzają w tej bazie albo na wycieczkach. Mocny skład, bo oprócz Forda mamy też Bornie Worrella na klawiszach, w jednym utworze zastąpionego przez dwu również ciekawych muzyków: Benmont Tencha (Tom Petty i nie tylko) i Russella Ferrante (Yellowjackets). W trzech utworach są gościnne saksofony (w tym tenorowy Boba Malacha), w dwu Lenny Castro uzupełnia warstwę rytmiczną. Przez większość czasu Robbena wspierają wspomiany Worrell i sekcja rytmiczna (Charlie Drayton i Steve Jordan), którzy wspólnie pokazują, że groove może być jednocześnie przystępny i ciekawy. Ładny dźwięk, znakomita gra lidera i reszty, oprócz numerów oryginalnych dostajemy też fantazyjną wersję „I Can’t Stand The Rain” (bardzo lubię ten leniwy temacik). Około 50 minut, 10 utworów od 3 do 6 minut, niby nie tak wiele, ale nieźle syci, bo to 100% Forda w Fordzie. Zdaje się, że jest też w sprzedaży dłuższa wersja z bonusami.
Larry Carlton with special guest Robben Ford – Live in Tokyo, 2007
Wbrew tytułowi, Ford gra we wszystkich siedmiu utworach i stanowi pełnoprawnego partnera dla Carltona. Natomiast zespół akompaniujący jest Larry’ego. Zespół dobry, bo występuje regularny współpracownik Carltona – klawiszowiec Jeff Babko i basista Travis Carlton, który tak się wykazał, że go potem Robben przechwycił do własnej grupy. Pięknie jest: dwie gitary bardzo sobie bliskie stylistycznie, bo poruszające się na pograniczu bluesa i jazzu, w dodatku w rękach zaprzyjaźnionych mistrzów. Larry ciut łagodniejszy, Robben mocniejszy ale niewiele, snują sobie niespiesznie dialogi w wolnych bluesach i balladach, funkują w szybszych kawałkach i grają samo-opisujące się „Rio Samba”. Płyta głównie instrumentalna, cztery numery Carltona, dwa Robben i na koniec standard „Talk to Your Daughter”, w którym Robben daje głos. Utwory bujają się na ogół około 10 minut, co daje ponad godzinę grania, które powinno zadowolić fana każdego z panów. Ładnie zarejestrowany dźwięk (powiedzmy, że Japończycy są w tym nieźli) i mamy bilet do raju, dostępnya poniżej 50 zł. Moim zdaniem grzech nie posłuchać, chyba, że ktoś jest uczulony na jazz i gitarę trawi wyłącznie podaną na ostro.
Soul on Ten, 2009
Koncert Robbena z San Francisco plus dwa nowe studyjne nagrania, też robione na setkę. Repertuar koncertu podsumowuje wcześniejsze studyjne płyty Forda: jest tu między innymi tytułowy utwór z „Supernatural” (bijący na głowę oszczędny studyjny oryginał), dwie zgrabne piosenki z promowanego wówczas „Truth” i instrumentalna „Indianola” z „Blue Moon”. A popularne „Spoonful” pojawia się w niebanalnej wersji stojącej w opozycji do Cream. Wersja Cream wyznaczyła trend grania tego utworu: u nich to taki potężny i ciężki bluesrockowy walec. A Ford wykonał to na kosmicznym luzie, z rytmiczną i melodyczną lekkością.
Na płycie sprawdzona sekcja rytmiczna, ta sama, co na koncercie z Carltonem (Travis Carlton i Toss Panos), a na hammondzie nieznany mi Neal Evans, który też daje radę i nawet ma czasem zgrabną solóweczkę. Ford prezentuje to, co zwykle ostatnimi laty – głównie piosenki, które są smooth-soulowe (boltonowskie) w warstwie wokalnej, bluesrockowe w gitarowej i funkujące w rytmicznej. Czasem daje odpocząć głosowi i serwuje również melodyjny, ale bardziej jazzujący utwór instrumentalny, poza tym w kawałkach z wokalem też nie eksploatuje gardła zbyt długo, bo solówki są dość rozwinięte. Czyli płyta ze zdecydowana przewagą grania nad śpiewaniem (sam śpiew jest tu zresztą zaskakujący dobry, jak na koncert). Teraz najważniejsza informacja: GENIALNIE NAGRANA GITARA. Absolutnie przepiękny dźwięk tego instrumentu, fantastycznie niosący się po dwudziestu metrach kwadratowych mojego dużego pokoju. Zwykle nie kupuję albumów koncertowych, jeśli ich repertuar mocno pokrywa się z posiadanymi przeze mnie płytami studyjnymi tych samych artystów, ale bardzo cieszę się, że akurat ten nabyłem. Słuchając nawet nie tyle czuję, że tam jestem, nie – ja czuję, że sam to gram. Warto zapłacić za chwile tak wszechpotężnej iluzji. Jedyna wada tego wydawnictwa to duże zaangażowanie przy odsłuchu, które w moim przypadku wyklucza słuchanie w tle, wymknięcie się do kuchni itd. Ze studyjnymi Fordami było to spokojnie możliwe, ten koncert za bardzo przykuwa i upaja. Dopiero dwa nagrania studyjne pozwalają mi uspokoić oddech, niczym marsz po szybkim biegu. Całościowo - dla mnie bomba, mój numer jeden Robbena i jeden z „tych koncertów”, w dużej mierze za sprawą Oscara Doniza, Johna Paterno i Dave’a McNaira odpowiedzialnych odpowiednio za nagranie, miksowanie i mastering.
Jing Chi – Live, 2003
Jing Chi tworzą Robben Ford, Jimmy Haslip (basista Yellowjackets) i Vinnie Colaiuta (z kim on nie grał?), każdy będący idolem adeptów swego instrumentu. Tutaj dodatkowo gra wenezuelski klawiszowiec Otmaro Ruíz, który (sprawdziłem przed chwilą) może sobie w CV wpisać między innymi Johna McLaughlina i Arturo Sandovala od strony jazzu a Robbie Robetsona i Jona Andersona od rocka. Czyli też weteran. W ostatnim numerze pojawia się jeszcze alcista Marc Russo (Yellowjackets i Tower of Power) i wtedy mamy już prawdziwą orkiestrę. Jednak głównie jadą we czwórkę i praktycznie przez cały czas fusion, co tym razem oznacza klasycznego jazzrocka inspirowanego latami 70-tymi. Jednak tego jazzrocka zupełnie nie trzeba się bać, bo zamiast nawały dźwięków i rytmicznych łamańców panowie serwują dość melodyjne rzeczy, utrzymane w średnich tempach, wprawdzie mocno improwizowane, ale o przyjemnie płynnej narracji. Spora w tym zasługa klawiszowca, dzięki któremu Robben nie jest jedynym melodykiem w drużynie i ma komu przekazać pałeczkę. W odróżnieniu od solowych płyt Forda, gdzie klawisze często oznaczają hammondowe podkłady, tutaj dostajemy wysmakowane jazzowe sola pianistyczne i syntezatorowe (prawdopodobnie jedne i drugie z tego samego instrumentu) i okazjonalne efekty orkiestrowe (dla mnie mniej ciekawe). Ogólnie, obecność pana Ruiza bardzo mnie cieszy, bo granie fusion w trio przekłada się zwykle na sporo pustej przestrzeni w aranżach, którą odbieram jako smętno-psychodeliczną i która na ogół mnie przygnębia. A tak – jest jaśniej, cieplej i przyjemnie słychać wzajemną interakcję całego kwartetu. Album pokazuje jazzową stronę gitary Robbena (wokal tylko w dwu utworach), tzn. spokojnie rozwijane, „opowiadające” sola. Świetny w tym jest. Ciekawie gra też Colajuta, jak na fusion dość „rzadko” i delikatnie, szczególnie w porównaniu z gęstą, historyczną już pracą Billy Cobhama i Lenny White’a (odpowednio: Mahavishnu Orchestra i Return To Forever) czy bardziej współczesną Dennisa Chambersa. Najmniejsze wrażenie robi bas Haslipa, bo go po prostu słabo słychać i muszę się skupić żeby go wyłapać. A skupić się jest ciężko, bo przy tej muzyce w naturalny sposób się odpływa. Ogólnie – pomimo niedoskonałości dźwiękowych („Soul on Ten” mnie zepsuł pod tym względem) jest to przepiękna nastrojowa płyta, prawdopodobnie lepsza od poprzedzającego ją krążka debiutanckiego (dziwnie brzmi ten przymiotnik w odniesieniu do tych muzyków). Mnie w każdym razie zachęciła do zamówienia następnej – studyjnej „3D” z roku 2004. Pożyjemy, posłuchamy.
Widzę, że czego Robben nie zaproponuje ostatnimi laty, to mogę to łykać na sucho. Awansował do grona moich faworytów i tym bardziej jestem ciekaw, czy ktoś z forum będzie na jego koncercie w Progresji i opisze swoje wrażenia.