"Cisza przed powodzią"
Nazwanie Steviego Ray Vaughana najwybitniejszym artystą
bluesrockowym ostatnich dwóch dekad to tak jakby całą pasję bluesowego utworu zawrzeć w słowach „motyw muzyczny o 12-taktowej strukturze” Stevie był bowiem nie tylko pionierem sześciu strun, tchnący na nowo życie w gitarowy warsztat umierającego rock&rolla ale i pełnym uosobieniem spadku jaki pozostawiła całej współczesnej kulturze czarna muzyka znad delty Missisipi, akceptowanym nawet przez ich najortodoksyjniejszych przedstawicieli. To szlachetnie mieniąca się bluesowa ikona, która nie zatonęła w ogromnym potoku gówna wszelkiej maści pseudorockowych kapelek via guns’n roses , punkowych pomyleńców czy eurytmicsowego disco pełnymi strumieniami płynącego na głowy odbiorców w latach 80. I Mimo, iż po jego śmierci dane nam było jeszcze usłyszeć paru naprawdę świetnych gitarzystów o twórczości godnej miana rock&rolla to z biegiem czasu coraz dobitniejsze stają się stwierdzenie, że Vaughan to po prostu ostatni prawdziwy bohater gitary jakiego rock będzie miał okazję zobaczyć.
Ze względu na swą tragiczną śmierć w wieku 35 lat Stevie bardzo szybko obrósł w status legendy i dołączyć do plejady najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów .. Są nawet tacy, którzy twierdzą, iż gdyby tego feralnego dnia 27 sierpnia 1990 roku helikopter niosący na pokładzie Vaughana oraz ekipę Claptona nie zderzył się z jedną z gór stanu Wisconsin to cała atmosfera wokół osoby teksańskiego gitarzysty nie była by tak podniosła. Inni doszukują się poszlak ”kultowości” Steviego w jego trwającej ponad 2 lata bardzo głośnej, terapii antynarkotykowej oraz co za tym idzie obszernej działalności artysty na rzecz pomocy wszystkim uzależnionym. Jego odkupienie oraz przywrócenie wiary stało się znacząca częścią wszelkiego rodzaju wywiadów i doniesień prasowych a przeżycia związane z kontaktu z Bogiem służyły jako główne źródła inspiracji do zapożyczonych z ruchu hippisowskiego przemówień , którymi artysta zawsze wzbogacał swe koncerty. I mimo ,iż w wizji Vaughanowskiej legendy jako skutku wszelkiego rodzaju pięknej i poetyckiej, choć nie koniecznie związanej z samą muzyką, wymową jego życiorysu jest i malutka doza prawdy, to niewątpliwe są to wszystko rzeczy właściwe każdej ikonie współczesnej sztuki i zdania typu „facet pojawił się odpowiednim miejscu we właściwym czasie” w ogóle nie powinny padać. Tym bardziej, iż Vaughan nie był sztucznie wylansowanym przez media nagłym objawieniem, a osobą, która na swój sukces sama sobie zapracowała, przez 28 lat będąc anonimem dla szerszej publiczności. Szukając swojej muzycznej tożsamości, eksperymentując, ucząc się od starych mistrzów, odnajdując inspiracje w artystach dnia dzisiejszego Stevie w końcu osiąga styl wskrzeszającego bluesa lat 80. Styl, którym Vaughan jak nikt inny od dwóch dekad wypełnił lukę pomiędzy komercyjnym rockandrollem a zamkniętym w swym niszowym środowisku bluesem. Styl, który mimo tego, iż nad trudność techniczną zagrywek przekłada czysty błękit- to co w danej chwili płynie z serca, rozpisywany jest na nie zliczenie wiele szkółek gitarowych, będąc obiektem kultu dla fanatyków tego instrumentu. Styl, definiujący Vaughana jako jeden z największych talentów muzycznych naszych czasów.
I choć z jego historią możemy zapoznać się poprzez niezliczenie wiele artykułów, czy książek biograficznych i to w naszym ojczystym języku słów mówiących o Steviem jest jak na lekarstwo. Słów na które z pewnością zasługuje. Tekstem tym chciałbym więc oddać swój hołd dla tego wielkiego artysty, i mam nadzieje ,że ta notka biograficzna opisująca wyjątkowo długi okresu poprzedzający debiutancką płytę Vaughana.. pozwoli niektórym z przyjemnością dowiedzieć się czegoś o jego osobie znanej im tylko z krążków i kilku ciekawostek krążących po Internecie, a innym może pomoże zrozumieć istotę geniuszu tego artysty. Jako, że tekst w całości wydał mi się za długi i jego lektura mam nadzieję ,że w jak najmniejszym stopniu ale z pewnością może nużyć, podzieliłem go bez większego zamysłu na 2 części. I tak chronologicznie, zaczynamy od dorastania w Dallas.
Może Vaughan nie należał do patologicznej rodziny, Nie znęcano się nad nim, miał gdzie spać, z głodu też nie cierpiał, Nie wychowywała go rozwiedziona 40 letnia matka co noc sprowadzająca nowego kochanka w przedziale wiekowym od 70 do 16 lat. Nie miał powodów, by na ścianach malować chore rysunki odzwierciedlające jego zniekształconą psychikę. Nie chciał podpalać własnego domu, NIE na pewno, nie miał tak źle jak podobno mieli CI „WIELCY” artyści naszych czasów, usilnie kreowani przez media jako ikony dzisiejszej kultury. Ale Stevie z pewnością nie miał też łatwego dzieciństwa.
Pierwszą rzeczą odróżniającą małego Vaughana od dzieci wzorowego amerykańskiego Yuppie było jego miejsce urodzenia. Dom państwa Vaughanów sytuował się bowiem w podmiejskiej dzielnicy Dallas- Oakcliff, nie będąca bynajmniej skupiskiem wielkich luksusowych willi z basenami w stylu Miami.. Na swą zaś reputacje wśród mieszkańców całego Texasu, stanu znanego ze swych rasistowskich poglądów, dzielnica ta zwana również Brooklynem południa, zasłużyła sobie przede wszystkim tym, iż znacząca część jej mieszkańców stanowili właśnie murzyni, najczęściej walczący o dobry byt metodami niezgodnymi z prawem. Biała mniejszość tocząca z nimi zaciekłe podwórkowe wojny oraz fakt, iż oficjalnie uznany zabójcą Kennedego, Lee Harvey Oswald, pochodził właśnie z tego rewiru, (notabene mieszkał dwa domy od Vaughanów) splendoru też nie dodawała. I wydawać by się mogło, że dla każdego wychowującego się w tej dzielnicy dziecka, miejsca zamieszkania jest jego przekleństwem, dla Steviego jednak stanowiło pierwszy krok do muzycznej przyszłości. Mimo, iż przez całe życie bity i pogardzany tylko za to że lubi grać na gitarze, nie zbiera kart z gwiazdami futbolu i nie ma nic do ,murzynów to w pewnym sensie Vaughan winien być wdzięczny opatrzności za to, że urodził się właśnie w Oakcliff. Dało mu to bowiem od dziecka możliwość autentycznego kontaktu z prawdziwym bluesem.. Szeroko dostępne winyle z czarną muzyką, będące w Texasie , a w szczególności w Dallas, istnymi białymi krukami ,a przede wszystkim koncerty na żywo na które mały Vaughan cichaczem przemykał się do klubów „tylko dla czarnych” to wszystko ukształtowało dzieciństwo Steviego oraz jego muzyczną tożsamość, będąc tym samym tymi dobrymi wspomnieniami z okresu dorastania., wspomnień, których jego wczesne życie domowe z pewnością mu nie dostarczało.
Rodzina Vaughana- mimo, iż sam artysta jako z natury dobry i kochający człowiek, zawsze wyrażał się o niej ze szczerą miłością to trzeba przyznać, że składa się z ona z członków o zupełnie przeciwstawnej osobowości, skorej do różnego rodzaju ekscesów. W każdym razie o przysłowiowym domowym cieple Stavie mógł sobie tylko pomarzyć. Jego ojciec Jimmie Lee Vaughan był człowiekiem ze zdecydowanie trudnym charakterkiem.. Typowy budowlaniec, który monotonie codziennej harówy nader często odbijać sobie sięgając po napoje wyskokowe, co zważywszy na jego tendencje do zmiennych i dość skrajnych nastrojów miało destrukcyjny wpływ na życie rodzinne. Nie do rzadkości należały bowiem sytuacje kiedy to podpity ojciec terroryzował swoich najbliższych a obiektem wyładował jego furii była Pani Vaughan, która jako bardzo oddana katoliczka odznaczała się przesadnym wręcz spokojem i wrażliwością, co w tych trudnych momentach najbardziej denerwowało Jimmiego. Nie znaczy to jednak wcale że chłopcom Steviemu oraz jego o 3 lata starszemu bratu Jimmiemiu Jr też się nie obrywało. Dla mlodszego z braci Vaughan o delikatnej psychice , szczególnie w młodości kropka w kropkę podobnej do usposobienia swojej matki, alkoholowe wybryki ojca były bardzo wstrząsające i odbiły się na zachowaniu wrażliwego chłopca Jego wujek do dziś wspomina kiedy to pewnej nocy Martha Vaughan przyprowadziła do niego swego 8 letniego synka, gdy musiała załatwić jakieś formalności i nie było nikogo kto by się nim zajął. „Tylko nie spuszczaj go z pola widzenia, bo on naprawdę potrafi oszaleć”- ostrzegła. Wujek Jole, przekonany jednak, że wszystko było to tylko mamine gadanie z premedytacją uciekł chłopcu za róg, gdy ten nie uważał. Efekt był natychmiastowy „Kiedy dzieciak zobaczył, że coś jest nie tak spojrzał się w lewo, potem w prawo, a potem darł się w niebogłosy, tak ,że wszystkie psy w okolicy zaczęły szczekać”- wspomina wujek. Powodów do tego typu zachowań dostarczał Steviemu jeszcze jego starszy brat, który wchodząc w trudny okres dorastania wyładowywał na nim swe napięcie. Z biegiem czasu zaczął bać się Jimmiego i z drugiej strony darzył go wielkim szacunkiem, co miało potem wpływ na muzyczny rozwój Steviego. Starszy z braci Vaughanów wdał się w swojego ojca. Od zawsze odznaczał się zimną osobowością i nigdy nie wykrzesał z siebie jakiegokolwiek czułego wyrażenia uczuć. Nie przeżywał też scen kiedy ojciec wracał do domu pijany. Zawsze udawało mu się jakoś wymknąć i resztę nocy spędzić w towarzystwie starszych kolegów, gdzie już jako 12 letni dzieciak zaczynał przygody z niedozwolonymi środkami. Stevie natomiast nie mógł znależć oparcia w kumplach. Od zawsze był inny, odstawał od reszty; i w przeciwieństwie do brata miał trudności z odnalezieniem się w towarzystwie, które zresztą nigdy też go nie akceptowało, niemilosiernie naśmiewając się z jego powiedzmy charakterystycznego kształtu nosa. Dla innych powód do zabawy dla Steviego natomiast nos był obiektem nie tyle zakompleksienia, bo co do swojej osoby chłopiec zawsze zachowywał dystans, a podmiotem wielu mąk i okropnych cierpień. Od pierwszego zetknięcia się z późniejszą muzyką Vaughana a konkretnie s jego partiami wokalnymi, można zauważyć, że artysta należał do osób tych „wiecznie zakatarzonych” o głosie jakby cały czas zatykał sobie nos palcami. Jego problemy nie ograniczały się jednak tylko do zniekształconego głosu. Katar wewnątrz narządu węchowego 8- letniego Steviego czasami wzbierał się i naciskał tak mocno, że niemalże rozsadzał mu nos. Państwo Vaughan postanowili więc za ciężko zarobione pieniądze poddać swojego młodszego syna operacji, której rezultatem były jednak bardziej zewnętrzne zmiany w aparycji narządu, aniżeli jakakolwiek poprawa. Z biegiem lat jednak dorastający Stevie nabrał hartu ciała i wyposażony w specjalny sprzęt do mechanicznego poszerzania jamy nosowej jakoś sobie radził, by dopiero w wieku 30 lat poddać się skutecznej operacji, która jednak nie zmieniła barwy jego głosu. Tak więc dla nieśmiałego, samotnego i borykającego się ze zdrowiem 9-latka jedną z niewielu rzeczy, które naprawdę dostarczały mu szczerej przyjemności było radio i kolekcja winyli należąca do jego rodziny. Jako najważniejszą część całego tygodnia Stevie traktował audycje radiowe, dwóch legendarnych już discjockey – znanego z filmu Amerykańskie Graffiti – Wolfmana Jacka i Johna R, którzy w swym programie znajdowali miejsce na „kolorową muzykę”, obejmującą szersze grono artystów, więcej niż mega gwiazdy tamtej epoki Buddy Holly czy Fats Domingo. I mimo, iż jego ojciec z krwi i kości Teksańczyk darzył murzynów pogardą i nie miał w swojej kolekcji ani jednego krążka artysty o innym kolorze skóry i nigdy też podczas bardzo częstych rodzinnych wycieczek na lokalne przedstawienia muzyczne nie pozwalał synom słuchać tych „brudnych czarnych dźwięków, to młody Vaughan od początku wiedział, iż muzyka murzynów, jeżeli chodzi o jej szczerość i czystą pierwotna energię płynącą z duszy artysty wyprzedza białych o lata świetlne. A ze wszystkiego najbardziej podobały się te wolniejsze rytmy, z tą dziwną prostą strukturą melodyczną, z tymi tekstami tak magicznie powtarzanymi, czasami przypominając jakże mistyczną recytacje, śpiewanymi takim ładunkiem emocjonalnym z taką głębią, raz z cierpieniem raz z radością, cała muzyka tak różna od wszystkiego co kiedykolwiek słyszał. Bez dwóch zdań, BLUES od razu zafascynował młodego chłopca i stał się prawdziwą miłością na całe życie.. Jako, ze rodzinna Vaughanów z małymi wyjątkami w postaci choćby ojca- Jimmiego Lee, była niezwykle muzykalna i miała w swych szeregach niejednego profesjonalnego grajka, mały Stevie na różnego rodzaju rodzinnych spotkaniach, które kochał całym sercem miał okazję posłuchać bluesa granego w czasie rzeczywistym , na kolanach błagając jakiegoś krewnego by jeszcze raz zagrał te kilka akordów w tej magicznej progresji. Na razie jednak jego fascynacja ograniczała się do samych dźwięków i w ogóle nie widział siebie w roli osoby wydobywającej je z sześciu strun. Wszystko jednak zmieniło się pewnego gorącego lipcowego dnia 63 roku kiedy jego brat Jimmie podczas meczu futbolowego doznał skomplikowanego złamani obojczyka. Wówczas by umilić 12-latkowi rekonwalescencje jeden z bliskich krewnych rodziny obdarowuje go przedmiotem, który cały, bardzo nieszczęśliwy i bolesny wypadek, zmienił być może w najważniejsze wydarzenie w życiu obu chłopców - 3 strunową gitarę. Nowe cacko brata wywarło w 9 letnim Steviem uczucie palącej zazdrości, która nie okazała się jednak jak czas pokazał stereotypowym gówniarskim „Mama ja też chcę. ” . Rodzice mając brzuch przewiercony na wylot w końcu zaspokoili po części potrzeby młodszego synka, kupując mu plastikową imitację instrumentu.
Nie minęły 2 lata, a po krótkim jeszcze epizodzie z saksofonem młody Vaughan kupuje za kilka dolarów swoją pierwszą elektryczną gitarę – Gibsona Messenger oraz wzmacniacz Silverstona, szybko zmieniony na Fendera Champion 600 Wreszcie 11 letni Vaughan może całkowicie oderwać się od podwórkowych zabaw kto szybciej dobiegnie do drzewa, dziecięcych programów telewizyjnych czy meczy dallas mavericks, które od zawsze uważał za głupie. . Od tej pory życie młodego chłopca podzieliło się na 2 sektory.- Słuchanie przynoszonych do domu przez starszego brata płyt mistrzów elektrycznego bluesa oraz importu tych magicznych dźwięków na swoje skromne wiosełko. Jimmiego, którego rola w edukacji muzycznej swojego brata ograniczała się tylko do pokazania kilku chwytów w dalekiej przeszłości, od razu wprawiło w zdumienie to, jak świetnie 12 leni Stevie radzi sobie ze słuchową interpretacją utworów królujących w tamtych czasach wielkich panów Kingów- BB., Freddiego i Alberta. Rozpoczynający już swą przygodę z koncertowaniem po lokalnych klubach w Dallas starszy z braci Vaughan postanowił więc w wolnych chwilach nauczyć brata kilku podstawowych technik skupiając się przede wszystkim na ćwiczeniach pomagających mu grać ze słuchu. „ W końcu przyszedł czas”- wspomina potem Stevie”… gdy Jimmie ostrzegł mnie ‘Jeżeli jeszcze raz poprosisz mnie bym pokazał Ci jak grać ten kawałek, skopię twój tyłek’ , i ja prosiłem a on za każdym razem dotrzymywał słowa, . Brzmi to trochę nieprzyjemnie, ale to w jaki sposób Jimmie przyczynił się do muzycznej tożsamości swojego brata w ogóle nie powinno mieć znaczenia, jeżeli popatrzy się na końcowe efekty. „Jimmie pokazał mi po prostu jak uczyć się samemu, za co mu jestem niezmiernie wdzięczny” mówi Stevie. Tak więc oprócz podglądania , „choro wręcz idolizowanego”, jak twierdzili nawet 15 lat później członkowie Double Trouble, starszego brata, Vaughan uczy się gitarowego rzemiosła również jak wyżej wspomniane z płyt. . Z jednej strony muzycy z za oceanu- Eric Clapton, Jeff Beck, z drugiej Buddy Guy, Muddy Walters i wielu wielu innych, trzeba powiedzieć, że źródeł do nauki miał pod dostatkiem. Wszyscy jednak na długi okres zeszli na drugi plan kiedy to w 1967 roku pojawia się ktoś kto dla obu Vaughanów nie jest jedynie jakąś tam „muzyczną inspiracją”. Ktoś kto był mentorem, Bogiem, prawdą ostateczną. Kimś hen ponad wszystkimi ponoć inspirowanymi jego twórczością jedno strunowymi szybkościowymi riffami, jakie wkrótce wypaczyły dobrego rock& rolla. Jimi Hendrix, bo o nim oczywiście mowa był bluesem, zmysłowym doświadczeniem na które składały się palce gitarzysty, umysł , całe ciało ale i też elektroniczne możliwości, które nigdy nie były wyzwalane z serca gitary. Od tego momentu Jimmie Vaughan jak i całe sześciostrunowe społeczeństwo postanowił tak jak Hednrix eksperymentować z brzmieniem. Szaleć po sypialni, grając językiem zębami, za karkiem za plecami. W tym okresie znany dziś ze swojej wyważonej oszczędnej i prostej gry jeździł w dół i górę skali tak jak Hendrix, artykułował tak jak Hendrix, całe oszczędności wydał na najdroższy pedał wah-wah, by tylko choć trochę brzmieć jak Hendrix.. Repertuar jego grupy Chessmen wywrócił się do góry nogami kosztem Hendrixa. Zresztą tak samo było z ówczesnym całym gitarowym pokoleniem, którego przewodnim hasłem stało się „pierdolony hendrix człowieku”, i to wystarczyło. Szybko okazuje się też iż Jimmie Vaughan nie jest jakimś tam przeciętnym wyrobnikiem mechanicznie kopiującym uduchowione nutki mistrza, a młodym perspektywicznym gitarzystą, który dochowując wierności oryginałowi, dodaje również kosztem wielodniowego wysiłku, coś od siebie. A nie ma na świecie kogoś o większych kompetencjach do wydawania osądów nad rezultatem wplatania artystycznej tożsamości Starszego Vaughana w muzyczne dogmaty naszych czasów, niż sam ich autor we własnej osobie. I tak oto kiedy w roku 67 do Dallas przyjeżdża osławiony niedawnym spektakularnym debiutem Jimi Hendrix, na rozgrzanie publiczności najęta zostaje grupa Chessmen, pod przewodnictwem Vaughana, który swym występem tak zaimponował mistrzowi, iż doświadczył bardzo gorących gratulacji z jego strony i otrzymał prezencie unikalny pedał wah-wah, nieraz znajdujący się pod hedrixowskim butem i 100$,”rzeby chłopak dalej się rozwijał” A jak na to wszystko zareagował Stevie? On w przeciwieństwie do brata- sztandarowego „badass”, który niezadługo roztrząsał w pamięci dostąpionego zaszczytu i podarowane pieniądze wyrzucił następnej nocy na jakąś porcyjkę białego proszku, przeżył to wydarzenie zdecydowane silniej. Ponad możliwości 13 letniego chłopca było na razie całkowite objęcie i zrozumienie geniuszu Hednrixa oraz wydobycie tych dźwięków ze swego skromnego wiosełka zarówno z przyczyn technicznych jak i po prostu patrząc po etapie muzycznego rozwoju. Tak więc sukces brata wielkim impulsem jeszcze bardziej pogłębią w Steviem uwielbienie Jimmiego, ale tym razem wreszcie miało to jakieś konstruktywne aspekty. Bezczynne zapatrzenie w poczynania swego idola przemieniło się w silną mobilizację „Kiedyś będę taki jak Jimmie”. „ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, tak wyglądała dewiza młodszego Vaughana. Stopniowo zgłębia tajniki magii Jimiego Hendrixa, nie zapominając również o równoległych twórcach puszczanych w radiu i z płyt należących do Jimmiego. W końcu zaczyna też odwiedzać „czarne kluby” w dzielnicy Oakcliff, gdzie standardowo po wieczornym występie przychodzi czas na otwarte nocne Jammy, z których uczestniczący chłopak wyciąga nowe lekcje, później godzinami analizowane w zaciszu sypialni. Z czasem rodzice stają się coraz bardziej zaniepokojeni. Stevie opuszcza pokój- swoje muzyczne sanktuarium tylko wtedy gdy z głodu nie ma już dość energii przy przesuwać palcami po gryfie, a z gitarą nie rozstaje się nawet w nocy, tuląc ją do siebie podczas snu. Stosunek rodzice- muzykalność syna nie był bynajmniej przerabianym w życiorysie większości artystów schematem antagonistycznym, przynajmniej jeszcze przez najbliższy okres. Pan Vaughan pogodził się z perspektywę jego starszego syna jako pełnoetatowego muzyka a pasję młodego Steviego akceptował, zawsze użyczając obu potomkom garażu do wszelkiego rodzaju prób i pełniąc w ich kapelach funkcję przewoźnika sprzętu, nawet do najodleglejszych zakątków dystryktu Dallas. Był po prostu szczęśliwy widząc jak jeszcze 12 letni Stevie, umoczywszy uprzednio dzióbek w ojcowskim kuflu, przełamuje pierwsze lody swojej nieśmiałości grając przed publicznością- raz to znajomymi, raz rodziną a czasami jammując, najczęściej w zespole swego brata. Młody Stevie nigdy jednak nie wywoływał u słuchaczy takiego poruszenia jak jego starszy brat, a jego gra w połowie nie była tak spektakularna w porównaniu z wyczynami Jimmiego. Rodzeństwo pod względem wizualnych, estetycznych wrażeń, jakie pozostawiali na publiczności, również stanowiło grę kontrastów i określenie „brzydkie kaczątko” idealnie obrazuje osobę Steviego z tamtych lat- zarówno jako muzyka jak i jego czysto fizycznej atrakcyjności Dlatego też Vaughan senior cały czas starał się bardzo delikatnie przemienić daleko idące zapędy syna w niezwykle piękne i nie tak popularne acz niewiążące się z zawodowstwem hobby. I Mimo jego wyrachowanej i nie drastycznej działalności, tatuśkowi zdarzyło się od czasu do czasu wybuchnąć po raz tysięczny słysząc z góry chuckberrowskie „Gitar Boogie”, na czym ucierpiała zewnętrzna powłoka przyszłego muzycznego łabędzia Pisze. Zewnętrzna , ponieważ młodemu Vaughanowi, całkowicie pochłoniętemu magią bluesa ani przez myśl nie przeszło by robić w życiu cokolwiek innego poza grą na gitarze. Nawet Mimo tego, iż całe otoczenie prawie w ogóle go nie doceniało. W chwilach zwątpienia pomagało mu pewne zdarzenie jeszcze z przed dwóch lat, kiedy to obiektem frustracji 12 letniego Vaughana zaczynało być brzmienie jego gitary. Pierwszy instrument Steviego - Gibson Messenger za nic w świecie bowiem nie był w stanie kopiować mistrzów bluesa, więc za każdym razem gdy Jimmie wychodził gdzieś z kolegami z jego pierwszej pełnoetatowej kapeli Chessmen., mały Stevie zakradał cichaczem do pokoju brata i oddawał się wyuzdanym rozkoszom jakie niósł ze sobą Fender- Broadcaster rocznik 52, należący do Jimmiego. Wlaśnie podczas jednej z tego typu eskapad nastąpiła dla Steviego bardzo ważna chwila, mająca wpływ na jego dalsze losy jako muzyka. „Jimmie, zostawiłeś włączone radio” powiedział pewnej nocy Dayle Brahmall –perkusista i wokalista ….., kiedy nastolatkowie wychodzili z domu Vaughanów by skosztować zakazanego owocu nocnego życia dzielnicy Oak Cliff. Dayl przysiągł , iż słyszy muzykę, płynącą z sypialni obu braci. Jimmie od razu dostał szewskiej pasji. Dobrze wiedział, że to nie radio tylko ten cholerny smarkacz, nie mogący zadowolić się swoim sprzętem. Szybko pobiegł na gorę by dać nauczkę młodszemu bratu, kiedy to w ostatniej chwili powstrzymał go Brahmall, oczarowany umiejętnościami młodszego Vaughana. Nakazał Steviemu grać dalej, ten z kolei, zupełnie zmieszany dokończył „Jeff’s Boogie” Jeffa Becka-jeden z najbardziej pionierskich numerów gitarowych tamtych lat, po czym grzecznie odstawił instrument i opuścił pokój. Stevie długo pamiętał tę chwilę. Brahmall, będący dla chłopca wielkim autorytetem -jako kolega z zespołu Jimmiego, był też , jak wspomina sam artysta, „ pierwszym, który powiedział mi że jestem dobry. Przez długie lata nic nie dało mi większej wiary w siebie jak tamta pochwała Dayla” Z biegiem lat wynikło, iż Brahmall uczynił dla Vaughana jeszcze wiele dobrego, na tamtą chwilę jednak jego kontakt z Daylem ograniczał się do sporadycznych wizyt w klubach, gdzie występowali Chessmen Tam też młody Vaughan otrzymuje po znajomości od drugiego gitarzysty z kapeli Jimmiego, Gibsona Les Paul – model T.V z 54 roku, z którym to dołącza do swej pierwszej pełnoetatowej kapeli „Blackbirds ” co wkrótce pozwala mu na kupno kolejnego instrumentu- Les Paula –Gold top z 52 . Co ciekawe, nim jeszcze zaistniał na bluesowej scenie w Dallas, jako gitarzysta w swoim zespole, Vaughan poruszył miejscową publiczność, kiedy to jako 14 letni dzieciak zastępował na deskach zamkniętego w więzieniu basistę grupy Texas Storm- nowego projektu Jimmiego. Za proste jednak było by, gdyby Stevie pożyczył od kogoś gitarę basową do tego zadania. Chłopak obluźnił struny tak by brzmiały jak bas i tak pomykał, ani na krok nie odstając od reszty zespołu, ze swym największym idolem –Jimmiem na czele. Gdy jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że oto nadszedł dla Steviego czas na jego autorską kapelę Vaughan rezygnuje ze swego statusu w zespole brata, oraz wszelkich innych tego typu okazyjnych działalności i cale swe serca poświęca Blackbirds. Ta 3 osobowa grupa w skład której wchodził charyzmatyczny czarny wokalista grający na basie- Christian Pilque i perkusista John Watson okazała się dla Steviego miejscem, gdzie wreszcie mógł zagrać tak jak chciał. Dla wstydliwego i nieśmiałego nastolatka, bowiem granie koncertu czy nawet jammowanie w towarzystwie wielu muzyków, których prawie w ogóle nie znał było bardzo często niezręczne i krępujące, powodując, że gra Vaughana brzmiała jakość inaczej- niepewnie bez wyrazu. Odzwierciedlała przytłoczenie chłopca.. Blackbird to jednak zupełnie coś innego. Pełne zaufanie i wiara w umiejętności Steviego ze strony członków zespołu- przyjaciół na dobre i na złe pozwoliły mu wreszcie na ekspresje swego prawdziwego muzycznego JA
W stopniowym przystosowywaniu się chłopca do życia społecznego- zarówno w zespole, jak i poza nim, bez wątpienia pomogło mu opuszczenie lokalnemu państwowemu liceum, zabraniającego noszenia długich włosów i przenosiny do szkoły zakonnej jak się okazała zrzeszająca właśnie takich „odmieńców” nie akceptowanych przez inne Teksaxańskie uczelnie, „z zasadami” i tam Stevie wreszcie mógł znaleźć bratnie dusze. Już nie był wiecznie przesiadującym w swej sypialni samotnikiem. Poznawał nowych ludzi, umawiał się z dziewczynami, a na jego twarzy coraz częściej witał uśmiech i stopniowo przemieniał się w rozpromienionego dzieciaka, znanego już nam z lat 80. Stając się towarzyski i otwarty na świat nie ma więc problemów z zaangażowaniem do wspomnianego „Blackbirds” Chrisiana Pilquea, który niesłychanie mu zaimponował swym solowym występem w jednym z odwiedzanych przez Vaughana klubów, oraz …. świetnego kolegę Johna Watsona- kumpla zarówno od alkoholowych ekscesów jak i osobistych wyznań. A Jako, że jeden z członków grupy nosił nazwisko Vaughan, i był tej samej krwi, co uwielbiany już przez lokalny bluesowy światek Jimmie, „Blackbirds” nie mieli początkowo większych kłopotów ze znalezieniem miejsca, gdzie mogli by się lansować. Rozgrzana pełna zapału główka 15 letniego Steviego z czasem troszkę jednak ostygła. Okazało się bowiem, iż , iż kompletna dominacja w zespole oraz co za tym idzie godzenie przesadzonych z resztą karkołomnych solówek z utrzymywaniem rytmicznej struktury utworu to dla szesnastolatka nieco za dużo. Stevie i Christian postanowili, więc przyłączyć w szeregi Blackbird drugiego gitarzystę, klawiszowa oraz basistę, by urozmaicił nieco grę oraz zdjął ciężar całej części instrumentalnej ze Steviego i po części obarczył nim pozostałych. Między czasie w domu Vaughanów wybucha trzęsienie ziemi. Mimo, że ojciec dobrze wiedział, iż atmosfera w bluesowych klubach nie przypomina bynajmniej „Herbatki u Tadka” to nie miał jednak nic przeciwko temu by chłopcy grali na kropelce czegoś procentowego, mając za sobą tancerki Go-go ubrane jedynie w Texański kapelusz,” wszystko jednak w swoich granicach”, jak mawiał do nastoletnich synów , a szczególności starszego, wchodzącego w niebezpieczny okres przed występem. Za mało. Nie zdawać sobie sprawy jak nastoletni chłopak o gorącej głowie komórka w komórka przypominającą przecież ojca hulakę może zagalopować się w swym szaleństwie. Tabletki, zastrzyki, biały proszek, coś rozpuszczonego w wodzie nie ważne tak naprawdę co to było, ważne że Jimmie miał na oścież otwarte wszystkie drzwi do lepszego świata a był on niestety na tyle wspaniale, że opuszczał go coraz rzadziej i na coraz krócej. I mimo, że pastwo Vaughan nie byli rodzicami typu ”dzieci umyjcie rączki przed obiadkiem” to kilkudniowe absencje przecież dopiero 16 letniego chłopaka we własnym nie mogły ujść ich uwadze. Nie potrzebowali też wyspecjalizowanego szpiega by w lokalnych klubach dowiedzieć się o narkotykowych ekscesach tego niesamowitego dzieciaka, który trzeba powiedzieć był już nawet nie tyle gwiazdą muzycznej sceny w Dallas, co zważywszy jego młodzieńczą buźkę i szarmanckie spojrzenie - istnym miejscowym Casanovą. Stało się więc jasne, że po wieczornym ćpaniu wszystkie te noce spędzał u kolejnej nowo zapoznanej dziewuszki. I nawet ojciec nie stroniący przecież od szklaneczki nie mógł znaleźć krzty wyrozumiałości dla swojego syna. Szybko znalazł aktualne miejsce pobytu chłopca, za uszy przywlókł go do domu, po czym spuścił lanie od którego co wrażliwsi kulili by się w pozycji embrionalnej do końca życia, zabraniając wychodzenia z domu- niezbyt wyrafinowanie ale taki właśnie był Pan Vaughan. Jimmiego jednak wszystko zbyt nie ruszyło. Skoro mieszkając z rodziną nie mógł korzystać z pełni życia podszedł za kilka dni do Steviego z kwestią ”Młody, ja się stad zmywam” i jak powiedział, tak uczynił. Państwo Vaughan na długie lata stracili więc kontakt ze swoim starszym synem, co od razu sprawiło, iż Stevie stał się ich jedynym oczkiem w głowie, w dużym stopniu utrudniając jego muzyczny rozwój. Nauczeni doświadczeniami z Jimmiem za wszelką cenę postanowili bowiem wybić chłopcu gitarę z głowy, a co za tym idzie alkohol narkotyki i wszystkie dostępne w Terasie środki zepsucia. By powetować sobie swą porażkę, bo tak nazywali historię ze starszym synem, do 17 roku życia zabronili nawet Steviemu obecności poza domem powyżej 10 wieczorem, a sceptycznie już nastawiony do wszech pojętego artyzmu ojciec dał swe błogosławieństwo rysowniczej kariery swojego syna. Trzeba bowiem powiedzieć , że Stevie pomimo tego, iż do klasowych orłów przeciętnego miejscowego gimnazjum im. L.V Stockart nie należał, to już tam wykazał on wyjątkowe uzdolnienia artystyczne. Za namową rodziców, którzy z kolei byli po słówku z zaniepokojonym odmiennością osobowości i szkolnymi wynikami chłopca nauczycielem, Stevie wziął nawet udział w rysowniczym kursie ,przygotowującym do profilowanego pod tym kierunkiem liceum, ale już pierwsze lekcje uzmysłowiły mu jak nietrafna jest to droga. Owszem bardzo lubił rysować, lecz jego artystyczna dusza nie znosiła gdy ktoś nakazywał mu jak ma wyglądać jego praca. Pyzatym przyjemność jaką niosło mu ślęczenie z ołówkiem nad kartką papieru było niczym w porównaniu do tych magicznych - choć jak do końca karcery uważał Vaughan dalekich od ideału - dźwięków jakie był w stanie wydobyć ze swojego wiosełka. I mimo, że zawsze starał się być grzeczny i posłuszny rodzicom, z czasem zaczął złamywać ich nakazy dotyczące nocnego jammowania. „Podoba im się to czy nie ja i tak będę muzykiem tak jak Albert King”, cały czas kołatało się po głowie 16 latka. „Miałem wybór- mówi w jednym z wywiadów „klepać biedę przykręcając w fabryce śrubki jak mój ojciec czy klepać biedę grając na gitarze”. Dziś każdy już wie, jak słuszną decyzję podjął młody Vaughan. W wieku 16 lat pod ciągła obawą przed furią ojca rzuca szkołę i sam zaczyna zarabiać na życie. Początkowo było jednak ciężko. Choć jego „Blackbirds” mieli gdzie występować, to jako że fach muzyka nie należał do najlepiej opłacanych profesji w Dallas, jego wynagrodzenie pozostawiało wiele do życzenia. Miejscowa publiczność zawsze jednak znalazła kawałek chleba dla człowieka, który sprawiał im swoją muzyka nie lada frajdę, a był dodatkowo bratem słynnego Jimmie Vaughana. Swe skromne zarobki Stevie w przeciwieństwie do brata nie wydawał na środki odurzające a można powiedzieć przyjmował na siebie pokutę za szaleństwa swojego brata. Skutkiem jego miłosnych wojaży z łóżka jednej dziewczyny do drugiej nie mogło być bowiem nic innego jak nowe ludzkie istnienie a Stevie dobrze wiedział, że dziecko nie jest przedmiotem dającym się odłożyć w odstawkę, jak zresztą uczynił Jimmie, zupełnie zapominając o swej jednorazowej cizi. Stevie natomiast nie bał się konfrontacji z prawdą, zaakceptował swojego nowo urodzonego bratanka Tyrone’a i jego matkę….., dotychczasową przyjaciółkę z widzenia i lwią część swych mizernych zarobków przeznaczał na wychowanie małego. Stevie jako człowiek był więc równie wielki w porównaniu z tym jak wielkim był instrumentalistą. Od młodzieńczych lat nikomu nie odmawiał swojej pomocy, nawet kosztem siebie samego. Jego późniejsza wielka kariera obfitowała w liczne gesty na rzecz potrzebującym, zarówno te pieniężne jak i te spoza spraw materialnych. Do często poruszanych przez bliskich gitarzysty opowieści należy zdarzenie kiedy to pewien pacjent tej samej kliniki odwykowej, w której Stevie jeszcze kilkanaście miesięcy temu toczył bój z samym sobą, znalazł się bez niczego magicznego w żyłach w stanie kompletnej depresji, i jak Vaughan widząc ten fatalny stan podczas odwiedzin w szpitalu hojnie przez niego wspomaganym, wziął do ręki gitarę i swymi regularnymi muzycznymi odwiedzinami uratował człowiekowi życie. Jako 16 latek z własnej woli sam odpowiadający za swe wyżycia Stevie oprócz bratanka musiał się jednak martwić również o własną skromną osobę, a niestety gaża na jego kapeli malała z dnia na dzień. Ogólna sytuacja kulturalna w Dallas nie sprzyjała młodemu zespołowi. Z jednej strony obłędny wręcz napływ psychodelicznego grania, z drugiej powrót do łatwych i przyjemnych muzycznych formatów, wszystko to przyczyniło się do tego, iż grupa postanowiła szukać szczęścia w Austin-. Uniwersyteckim mieście gdzie hordy hippisów przychodziły posłuchać i bawić się przy każdej muzyce, niezależnie czy na scenie pojawiłby się „czarny brudas”, młokos w lenonowskich okularkach, czy jak w przypadku Vaughana długowłosy żylasty dzieciak. Dla każdego muzyka chcącego tworzyć coś ponad przesłodzoną papkę z texańskich rozgłośni Austin, zwane San Francisem Texasu było miejscem idealnym. Jak zareagował Stevie na tą znaczącą przeprowadzkę z dala od rodzinnych stron? Był wniebowzięty. Mógł ćwiczyć grę cały dzień, całą noc zaś koncertował po miejscowych klubach , które wreszcie przyjmowały go z otwartymi rękoma. Mógł spędzać czas ze świetnie wyglądającymi laskami, , którym zupełnie nie przeszkadzał jego zniekształcony noc oraz dziecięca nieśmiałość. Rozkładały nogi za każdym razem kiedy tylko Vaughan wydobywał te strun te magiczne dźwięki przyprawiające słuchacza o gęsią skórkę. Żadnych rodziców, dyrektorów nauczycieli na głowie. żadnych obaw, iż jakaś banda dupków zaczai się na niego w ślepym zaułku, bijąc go tylko dlatego, że jest inny. Czego jeszcze może chcieć 17 letni chłopak, szukający nowego życia i artystycznego spełnienia. Niedługo po przybiciu, Stevie zmienia też swoją muzyczną tożsamość jako gitarzysta .Od wczesnego dzieciństwa obaj bracia Vaughanowie prezentowali nieco odmienny styl grania, eksponujący różne wartości. Jimmie od zawsze był w stanie bez większych trudności powtarzać ostre kłujce vibrata w stylu BB Kinga oraz szalone artykulacje spod sztandaru Buddego Guya, Stevie natomiast bił na głowę brata w szybkości grania. Zafascynowany sztuczkami Lonniego Macka i tonem Alberta Kinga, już jako 10 latek potrafił imitować ich styl. Grał Lonniego Macka jak Lonnie Mack i Alberta Kinga jak Albert King, naśladując brzmienie i nadążając z tempem. I właśnie na tych fundamentach Stevie budował swoją grę w okresie dorastania w Dallas. Jednak wraz z upływem lat młodszy Vaughan coraz częściej wspominał swego brata oraz jego podejście do muzyki. Pewnej nocy jeszcze w czasach, kiedy obaj chłopcy tułali się w Dallas od klubu do klubu, po jednym z występów Steviego, obserwujący całe przedstawienie Jimmie, który zawsze zdawał się traktować go jako natrętnego szczeniaka pałętającego się pod nogami podszedł do brata, ucisnął ręce, gratulując występu udzielił Steviemu pouczającej przemowy, której Stevie nigdy nie zapomniał, choć wyciagnięcie z niej wniosków zajęło mu kilka ładnych lat. Tamtej nocy Jimmie prawił o tym, iż w muzyce najważniejsze są emocje- czysta energia płynąca z serca artysty trafiając w serce słuchacza. Że prawdziwych emocji nie da się osiągnąć grając kilkanaście dźwięków na sekundę i że taka gra jest po prostu oszukiwaniem publiczności, która przyszła by posłuchać muzyki, a nie obejrzeć popisy cyrkowców” Taak, Stevie widząc, że tak naprawdę bardzo mało osób docenia jego grę, w sposób jaki by tego chciał, postanawia zmienić co nieco swój warsztat i w wyborze nowej ścieżki rozwoju pomagają mu właśnie rady starszego brata. Pierwszym podstawowym krokiem do zamienienia założeń w czyn okazał się dobór sprzętu. O tym jak bardzo marka oraz rodzaj gitary wpływają na wygląd gry nie trzeba by nikogo z Vaughanem na czele przekonywać. Od lat 50 całe gitarowe środowisko dzieliły miedzy sobą dwie dominujące firmy- Gibson i Fender, jedna kompletną przeciwnością drugiej ..Co ciekawe Stevie będąc zaraz po Hendrixie sztandarowym wręcz przedstawicielem instrumentów spod stajni Leo Fendera przekonał się co do tej marki stosunkowo późno. Jak wspomniałem wyżej, wszystkie okoliczności przyczyniły się do tego, iż Stevie od dzieciństwa obracał w swych rękach Gibsony, choć jak wspomina, zawsze wiedział, że to nie jest” JEGO” typ gitary. Ich silnie zniekształcony dźwięk nie do końca Vaughanowi odpowiadał, a cienkie i bardzo czułe struny oraz wąska szyjka stanowiły tylko ograniczenie dla jego nieprawdopodobnie ogromnych i silnych dłoni. Tak więc po przyjeździe do Austin Stevie zaczyna powoli przyswajać tajniki nowo kupionego w 1973 Fendera Stratrocaster maple-neck z 63, który jednak nie spełnił jego oczekiwań. „Ta gitara od samego początku sprawiała problem moim palcom i za każdym razem kiedy brałem ją do ręki byłem po prostu wściekły”. Efekty tego są natychmiastowe- Vaughan wraca do Gibsonów, a konkretnie do Gibson Barney Kessel hollow-body z którym to już jako gitarzysta Nightcrawlers daje w 1973 koncert w rodzinnym Dallas, gdzie niespodziewanie dokonuje transakcji swego życia. Wiedziony bardziej impulsem niż jakąś przemyślaną decyzją, odwiedza pokaźny sklep muzyczny Heart of Texas Music ….. i z woli opatrzności tam właśnie odnajduje to czego szukał przez tyle lat- prawdziwą miłość- żądze, namiętność, zmysłowość, ukojenie wszystko to w kawałku drewna z sześcioma strunami. „Wszedłem do tego sklepu mając ze sobą mojego starego Strata z 63 i wtedy zobaczyłem innego Strata wiszącego na oknie był obskurny i zniszczony ale dla mnie wyglądał bosko. Po prostu musiałem go mieć, nie zdążyłem go nawet dotknąć ale już wtedy po jego kształcie wiedziałem że brzmi świetnie, i od razu spytałem ile za niego chcą”- wspomina Vaughan. Nowa gitara- rosewood Stratocaster z 59 o legendarnych już przydomkach Number One, czy First Wife…… stała się od tej pory nierozłącznym atrybutem Steviego i choć wiele razy naprawiana, modyfikowana, remontowana “tuningoawna” , Vaughan koncertował I nagrywał z nią, aż do śmierci. Jej gryf idealnie pasujący pod ogromne dłonie artysty, jej budowa, która pozwoliła Steviemu na założenie ultra grubych strun o wymiarach do dziś nie spotykanych nawet w muzyce Jazzowej, zupełnie nie adekwatne do ceny instrumentu drewno z jakiego był wykonany to wszystko dawało Vaughnanowi fantastyczne warunki do pracy nad nowym stylem. Stevie wreszcie mógł w pełni wykorzystać siłę swoich rąk i operować na strunach, które jak mówi Albert Collins, nie raz mający okazje zagrać na Number One kilka nutek „czyniły ten instrument po 10 minutach gry nieosiągalnym dla wszystkich oprócz Steviego” I wcale nie do rzadkości należały sytuacje, kiedy to na koncercie opuszki palców Vaughana były całe we krwi, okaleczone właśnie tymi olbrzymimi strunami, choć ten swoją drogą całkowicie pochłonięty magią dźwięków w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy. Co zatem oprócz tego rodzaju cierpień, przymusu wielkiej wytrwałości dłoni czy nawet jak wynikło z późniejszych badań- fatalnych odkształceń palców Vaughana , dawały artyście te struny? Otóż wszystko z wielką nawiązką wynagradzało ich potężne i muskularne brzmienie, pozwalające Steviemu artykułować dźwięki tak jak radził mu brat. Od tamtej chwili jedno vibrato, jedno podciągnięcie, znaczyło 100 razy tyle co kilkanaście szybkich widowiskowych nutek, granych przez wszystkich innych gitarzystów na świecie. Nie znaczy to jednak wcale, iż sprawność techniczna palców Vaughana poszła w odstawkę. Przez kolejne 10 lal Stevie pracował nad połączeniem w jedność wszystkich możliwych aspektów gry na elektrycznej gitarze, co zważywszy na konfigurację „Pierwszej Żony” dla wszystkich wydawało by się niemożliwe, dla Steviego zaś stanowiło wyznacznik jego muzycznej osobowości. A jak się potem okazało owocem owej pracy był jego obejmujący nie zliczenie wiele płaszczyzn jeden z najbardziej rozpoznawalnych stylów w historii rock&rolla, jako jedyny dający się z pełną odpowiedzialnością porównywać z twórczością Hendrixa. Na razie jednak Stevie nie jest muzyczną ikoną swej epoki a 20 letnim dzieciakiem, który nie dba nawet o swą reputacje jako artysta i nie wybiega myślami w przyszłość, planując co zrobić ze swym talentem. W Austin cała osobowość Vaughana ulega znaczącej metamorfozie. Nie był już cichym nieśmiałym nastolatkiem, bojącym się własnego cienia. Tu nikt nie śmiał się z jego wyglądu, nie bito go za długie włosy i „wkurzający nosowy glos”, Gdy powiedział, że gra na gitarze nie patrzono na niego jak na dziwaka ale prosili go by zagrał. Tu wszyscy nosili kwiaty we włosach i zbiegiem czasu Stevie stał się stereotypowym wręcz wyznawcą trzech głównych wartości tamtej epoki – muzyki, seksu i narkotyków. Kilka koncertów z Blackbird przyniosło mu miano jednego z najbardziej obiecujących gitarzystów z Austin, mimo iż byl nawet za młody by kupić piwo w klubowym barku. Koledzy z zespołu do dziś pamiętają jak podczas drugiego z dwóch dziewięćdziesięciu- minutowych setach wykonując Claptonowską wersję Crossroads „smarkacz zagrał tak jakby cały 6-ścio osobowy zespół był tylko statystami do jego przedstawienia. „Nigdy nie wspiął się wyżej niż wtedy” twierdzi Cutter, były kolega z zespołu. „Nabrał po prostu więcej intensywności, cokolwiek miało by to znaczyć” W tamtych czasach jednak Steviego nie bardzo obchodziło jak inni odbierają jego grę. Kilka dolarów, które udało mu się zarobić wydawał na alkohol i narkotyki, lub od święta upgrade swojego sprzętu, wolny czas spędzał na z dziewczynami a grał bo po prostu to kochał. Nie myślał na razie o wypłynięciu na głębsze wody, …. żył chwilą , co nie znaczy jednak, że nie przestawał pracował nad doskonaleniem gry. Kontakt z rzeszami wszelkiego rodzaju gitarzystów w Ausin, oraz przybycie do miasta jego brata stały się dodatkowym kopem do ćwiczeń. Austin było również miejscem, gdzie wreszcie mógł regularnie widywać swoich idoli na żywo. Muddy Walters, BB King, Buddy Guy, wszyscy ci których pozdzierane od słuchania płyty w nieskończoność kręciły się na adapterze kilkunastoletniego Steviego, odwiedzali lokalne kluby przynajmniej kilka razy do roku, a każda z wizyt była okazją okazjom do choć jednego krótkiego Jammu, które Vaughan traktował jak mentorskie nauki dalei lammy. Miejscowa scena też obfitowała w inspiracje dla młodego gitarzysty. Wówczas na deskach Austin niepodzielnie królował jedyny w swoim rodzaju albinos- Johny Winter, o muzyce, jak mówi Vaughan najbardziej czarnej z wszystkich białych. Lokalne mury do dziś brzmią echem pamiętnego koncertu w Black Rose kiedy to supportujący Muddy Watersa Winter dał występ, którym zupełnie przyćmił legendą Chicagowskiego bluesa i jak się potem okazał stanowił pierwszy krok do jego późniejszej wielkiej kariery i współpracy z samym Watersem.. To czym Winter najbardziej imponował Steviemu była jego muzyczna wszechstronność. Mając za sobą tylko dwuosobową sekcją rytmiczną, w skład której wchodził zresztą Tommy Shannon aka „Slut”, późniejszy basista Vaughanowskiego Double Trouble potrafil poprowadzić swoją grę tak, że po dwugodzinnym występie publiczność domagała się jeszcze kilku bisów. Vaughan zawsze podkreślał, iż sztukę utrzymywania melodycznej i rytmicznej struktury utworu, jako jedna osoba opanował właśnie dzięki podglądaniu Wintera. To on po raz pierwszy popchnął też Steviego do ćwiczenia śpiewu w wolnych chwilach, mimo iż funkcja wokalisty oficjalnie przypadła mu prawie dekadę później.
Po kilku udanych koncertach Blackbirds rozpadają się. Mimo, iż Christian Pilque i Stevie od zawsze byli i pozostali świetnymi przyjaciółmi to z dnia na dzień ich współpraca na scenie pogarszała się. Kapela stała się kolejną ofiarą przetartego schematu, gdzie 2 muzyczne osobistości mimowolnie zaczynają walczyć o prym, a owocem tej sprzeczki nigdy nic dobrego. Christian zmęczony życiem o konstrukcji – ćpanie-koncert-ćpanie-dziewczyny-sen-ćpanie-koncert itd. udaje się do Francji, a potem do Finlandii, gdzie zyskuje sławę jako śpiewak gospel. Reszta zespołu postanawia, więc zerwać współpracę Zważywszy na to, że kapele w Austin nigdy nie były nierozerwalnym kolektywem nikt z nich nie miał problemu ze znalezieniem sobie nowej posady. Stevie za namową Cuttera trafia do Krackerjack- bardziej heavy metalowej grupy, grającej jednak wedle rockandrollowej konstrukcji I-VI-…, gdzie ku swojemu pozytywnemu zaskoczeniu spotyka była ekipę Wintera- Tommego Shannona i Unckle Tunera aka Unk, wyrzuconych za narkotykowe ekscesy podczas europejskiego tourne. Vaughan zabawił jednak w Krakerjack niewiele ponad miesiąc, choć ten czas zważywszy na hardrockowe skłonności grupy i tak był dla Steviego zdecydowanie za długi. Odchodzi w momencie, kiedy Tuner- jedynie perspektywicznie myślący w zespole przekonuje resztę do zmiany wizerunku grupy na wymakijażowane glamrockowe clowny, co było wówczas bardzo trendy i miało obsypać ich złotem. Misterny plan spalił jednak na panewce. Nie minęły dwa tygodnie a policja zatrzymała szalejących chłopców pod wpływem niedozwolonych środków, co znalazło z resztą swój finał w sądzie. Dwóch członków zespołu w tym Shannon poszło siedzieć na 2 lata i to by było na tyle jeśli chodzi o Krackerjack. Stevie więc nie musiał żałować swojej decyzji i nie za bardzo zawracał sobie głowę byłą kapelą. Oto bowiem wreszcie nadarza się szansa, by dołączyć do poważnego zespołu, którego założyciel ma już na koncie 3 studyjne płyty.