Wyjątkowo nie napiszę w tym miejscu o jakiejś konkretnej płycie. Napiszę za to o bardzo konkretnym artyście, o wyjątkowym muzyku i wielkim gitarzyście, który swego czasu wywarł na mnie, podobnie jak na tysiącach, może setkach tysięcy ludzi na całym świecie, ogromne wrażenie. Nie ma to być notka biograficzna, bo tych napisano na jego temat już wiele. Ma to być opowieść o tym, jak ja odkryłem dla siebie artystę i jego muzykę...
Nie chcę przy tym zanudzać Was dokładnym umiejscawianiem tego faktu w czasie i okolicznościach mu towarzyszących. Niech to będzie opowiastka o zachwycie nad MUZYKĄ, jednym z tych momentów, których każdy, kto jest na NIĄ wrażliwy przeżył i dzięki Bogu wciąż w swoim życiu przeżywa sporo.
Pierwszy raz zetknąłem się z jego muzyką krótko po śmierci artysty. Były to druga i trzecia studyjna płyta (
„Couldn’t Stand The Weather” i
„Soul to Soul”) faceta, który nazywał się
Stevie Ray Vaughan. Pamiętam jak dziś, że kiedy mój serdeczny kolega, który był w owym czasie w posiadaniu tych dwóch srebrzystych krążków zapuścił na moją prośbę „Voodoo Chile”, po prostu wgniotło mnie w fotel. Siedziałem jak sparaliżowany słuchając, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, najdoskonalszej wersji utworu nagranego kilkanaście lat wcześniej przez innego wielkiego gitary, notabene jednego z inspiratorów muzycznych poczynań młodszego z braci Vaughan – Jimiego Hendrixa. Już sam oryginał to synonim ekspresji, ale lawiny dźwięków, którą zaserwował Stevie Ray nie umiałem wtedy porównać z niczym innym, co wcześniej słyszałem…
SRV często sięgał po utwory innych artystów, nierzadko klasyków gatunku. Zawsze jednak było to wykonanie wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju. Bo Stevie nigdy niczego nie zagrał dwa
replikizegarkowrolex razy tak samo. Będąc muzycznym samoukiem, gitarzystą, który nie znał nut, z niesamowitą wręcz precyzją, a do tego nieprzeciętną swobodą poruszał się po gryfie, zapuszczając się często w rejony, w których nikt nigdy przedtem przed nim nie był…
Na nutki wychodzące spod jego palców nie można było być obojętnym. Kiedy Eric Clapton usłyszał go po raz pierwszy prowadził samochód. To, co usłyszał zrobiło na nim takie wrażenie, że musiał zjechać na pobocze i zatrzymać się, aby w spokoju wysłuchać lecącego w radiu utworu do końca. Przez resztę drogi towarzyszyła mu jedna myśl: "Kim jest ten facet, który tak gra?" W przyszłości wielokrotnie mieli razem stawać na scenie. Po raz ostatni w nocy z 26 na 27 sierpnia 1990 roku...
Odszedł tak jak zwykle odchodzą… Niespodziewanie, mając za sobą udaną walkę z chorobą alkoholową i narkotycznym uzależnieniem. Odszedł za wcześnie, będąc u szczytu wciąż jeszcze rozwijającej się kariery. Odszedł, zostawiając muzykę, której polecać nie trzeba…
P.S. Myślę, że te słowa są w tym miejscu chociażby dlatego właściwe, że to właśnie Ray Vaughan'owska wersja "Tin Pan Alley" rozpoczyna już od lat w każdy poniedziałek audycję, od której forum wzięło swoją nazwę...