viewtopic.php?f=3&t=14638&p=469498&hilit=blackberry+smoke#p469498 - to pisałem ja, Jarząbek pięć lat temu.
Dlaczego to linkuję? Bo pisząc wtedy ten tekst wiedziałem tylko, że jest to znakomita płyta i świetna kapela. Nie wiedziałem natomiast jak dalej rozwinie się ich kariera, ponieważ w USA nawet nagranie świetnej płyty przez świetnych muzyków nie musi nic znaczyć. Teraz po czwartym studyjnym krążku zespołu mogę chyba powiedzieć, że wszystko potoczyło się w dobrym kierunku. Zespół istnieje w niezmienionym składzie, gra ponad 200 koncertów rocznie, poszerza swoją bazę fanów także w Europie, a co najważniejsze – udowadnia, iż jest w stanie w powtarzalny sposób dostarczać nowy, dobry lub bardzo dobry materiał. Nie chce mi się rozbierać na czynniki pierwsze nowej płyty (a byłoby o czym pisać). Mogę tylko powiedzieć, że stawiam tę płytę na równi z dwójką. Z punktu widzenia osobistych preferencji byłbym bardziej usatysfakcjonowany gdyby najbardziej sztampowy, countrowy kawałek „Lay It All On Me” został zastąpiony przez jeszcze jednego buldożera w rodzaju „Payback's a Bitch”. Ogólna muzyczna koncepcja się nie zmieniła. Blackberry Smoke to bardzo wszechstronna kapela, grająca muzykę, która aktualnie określiłbym jako hard country rock bazującą na znakomitym songwriterskim talencie Charlie Starra. Czytałem, że chłopcy machnęli nowy album w siedem dni, co mnie dosyć zaskoczyło, bo mamy do czynienia z dopieszczonym materiałem zarówno w sensie aranżacyjnym, jak i kompozycyjnym. Instrumentalne możliwości jakie daje kwintet zostały wykorzystane, a w niemal każdym kawałku pojawiają się jakieś niebanalne pomysły muzyczne (w różnych płaszczyznach). Ta płyta moim zdaniem potwierdza, że dobry producent robi w przypadku BS różnicę. Dwójkę zrobił słynny producent i gitarzysta Dan Huff i było świetnie. Później kapela wydała Whipoorwill, na którym gdzieś uleciały te smaczki z "Little piece of Dixie". Teraz to znowu wróciło z producentem, którym jest Brendan O'Brien, co ważne, także muzyk. Wśród wielu świetnych kawałków na nowej płycie zwróciłbym uwagę na „No Way Back to Eden”, bo jak znam życie, przejdzie bez echa. Hipnotyczny groove realizowany niemal akustycznie, bardzo niebanalne jak na ten gatunek akordy, idealnie dobrana linia melodyczna i znakomite wykonanie dają moim zdaniem szczytowe muzyczne osiągnięcie chłopaków na tej płycie, chociaż „Woman in the Moon” też robi wrażenie. Nie mam zamiaru dalej reklamować tego krążka, bo albo się komuś spodoba, albo nie – szkoda mi czasu. Mogę tylko radzić nabycie, rozkręcenie przyzwoitego sprzętu i co najmniej kilkukrotne przesłuchanie, bo wtedy zyskuje.