autor: MAQ » grudnia 28, 2014, 5:59 pm
Zaczynamy!
VOO VOO Dobry Wieczór 2014
Wszcząć pisanie, jak zawsze, trudno, bo wątków sporo ale zakładam sukces tej akcji!
Przede wszystkim – ZAKOCHAŁEM się w tej płycie!
Podobna sytuacja nie miała miejsca od dobrych kilku lat. Skatowałem całość kilkanaście razy, prawie na jednym wdechu i dziś nie mam grama wątpliwości, że jest to w mych uszach przepiękny przykład płyty niemal IDEALNEJ.
Powodów, dla których stawiam tak radykalne tezy jest myślę niemało – i co mnie samego zachwyca i dziwi zarazem – nie mają one wyłącznie muzycznego rodowodu!
Może od tych przybranych atutów zacznę – za tak fachowo wykonaną, marketingową robotę chylę czoła i kłaniam się w pas organizatorom całego przedsięwzięcia.
Na wiele dni przed premierą wiedziałem, że wydawnictwo się pojawi, zanim album wpadł mi w ręce zdążyłem być na dwóch koncertach, a gdy zdjąłem folię moja euforia nie słabła.
Rewelacyjnie wydana rzecz. Gruby pachnący papier, mocna i twarda obwoluta, w środku wszystkie teksty, niebanalne zdjęcia i wkładka z rozpisaną trasą koncertową - ktoś się tym zajął na właściwym poziomie, co stanowi obecnie ewenement na skalę światową.
Pierwszy z brzegu kontrprzykład – mam właśnie przed sobą reedycję Led Zeppelin I – nie wiem jak takie coś chwycić, żeby nie skrzywdzić, w środku nic ciekawego, w roli bonusa odklejka pełna pęcherzyków, po której usunięciu pozbyłem się zarazem spisu utworów…
A tu? Chwytam, czytam, wywracam i wącham namiętnie!
Przechodząc zaś do płyty sensu stricto – CO ZA BRZMIENIE!
Bardzo charakterystyczne, wręcz waleczne i łączące w sobie cechy, które zawsze uznawałem za przynajmniej częściowo się wykluczające. Otóż udało się dokonać niemożliwego! Przy pełnym wykorzystaniu możliwości studia atakuje Voo Voo z krwi i kości!
Niezakłamane oblicze tego zespołu jest więc z nami cały czas i sprawia, że częstokroć macham głową, rękami i głośno tupię nogą. Jeszcze może na moment wrócę do brzmienia – wszystko mnie w nim urzeka.
Selektywność i barwy poszczególnych instrumentów, słyszalny klarownie, ale niezbyt nachalnie głos, bajeczne potraktowanie perkusji, gdzie główny rytm trzyma pewnie całość, a znaczna część talerzy i przeróżnych przeszkadzajek rozpościera bezkresną przestrzeń, aż po horyzont wyobrażeń, a gitara w lewym kanale batalistycznie przełamuje najtwardsze, betonowe fortyfikacje przeciwnika!
Zresztą nic dziwnego – ten zespół już zawsze będzie mi się kojarzył z czterema wojami, którzy wychodząc na scenę pokazują, że z nimi naprawdę nie ma żartów. Słychać to zarówno w koncertowej jak i studyjnej, teraźniejszej odsłonie Voo Voo.
Bijące często z wywiadów niezachwiane poczucie własnej wartości tego składu, jest dla mnie w pełni uzasadnione, a połączenie takiego nastawienia z profesjonalizmem na każdym froncie wprawia mnie w zachwyt!
Jeśli zaś chodzi o muzyczny aspekt całej wyprawy – osią tej misternej konstrukcji są dla mnie trzy kompozycje i każda z nich w pewnej chwili elektryzuje tak, że tracę nad sobą kontrolę.
W pierwszej, po nastrojowym początku, uderza z całą siłą TAKA PARTIA GITARY, że zawsze brakuje mi na końcu oklasków. Powiem więcej! Gdyby ktoś mnie w tej chwili poprosił o zaprezentowanie najlepszej solówki gitarowej wszech czasów, bez sekundy namysłu wskazałbym właśnie tę.
Konsekwentnie budowane napięcie, powolne podsycanie emocji, miarowe nabieranie rozpędu, by w momencie ostatecznej kulminacji bezkompromisowo rozszarpać zmysły i do ostatniej sekundy utrzymać je w silnym, hipnotycznym amoku. Nie do wiary.
Punkt G numer 2 to dziki i niemal opętańczy skowyt saksofonu, który w narkotycznych oparach zaczyna się materializować, a ostatni fragment to zaledwie 20 sekundowa riffowa salwa, podszyta niską, brudną partią saksofonu, pokazująca, że słowo „czad” wcale nie zostało ostatecznie zdefiniowane.
A to nie koniec! Dookoła sporo dorzecznych tekstów, cała paleta nastrojów osadzonych w różnych porach roku, tylko pokój przydałoby się przemalować…
Płyta, nie tylko tego, roku.