King King , sympatyczni chłopcy, dobry kontakt z publicznością .
Czuć było,ze granie sprawia im ogromna frajdę .
Styl rock bluesowy ,czyli kompletnie nie moje klimaty
więc oceniać nie będę ,niech to zrobi
hfc,który lubi takie klimaty i któremu koncert podobał się . Jak ktoś zna płyty tego bandu, to na warszawskim koncercie ( o ile będzie dobre nagłośnienie ) nie zawiedzie się .
Ja mocno zacisnęłam ząbki i czekałam na mojego mistrza,ukochanego Taj Mahala
Miałam wielkie oczekiwania
No cóż , po raz drugi popełniłam ten sam błąd . Pierwszy na koncercie Robbena Forda ( trio ) .
Mahal przyzwyczaił nas do bogatego instrumentarium,które są atutem jego płyt . Trudno jest oddać klimat tych utworów za pomocą trzech muzyków . Taj gra na wielu instrumentach, bądźmy jednak szczerzy - nie jest wirtuozem żadnego z nich . Jego atutem jest wokal i czar w nim zawarty ,który go charakteryzuje i wyróżnia na tle innych muzyków .
Wokal mnie nie zaczarował ,a jego gra na gitarze wręcz irytowała ( to pewnie kwestia nagłośnienia )
Po muzyku tego formatu spodziewałam się czegoś wyjątkowego, czegoś na miarę Corey Harrisa ( zaczarował mnie na RBF )
No i to ,co najgorsze, Taj miał słaby kontakt z publicznością ,czułam jego zmęczenie ,czułam że chciałby mieć jak najszybciej ten koncert za sobą .
Podobne odczucia swego czasu towarzyszyły mi na koncercie Jamesa Cottona ,ale On miał bardzo dobrze grający band ! ( no i wszyscy wiedzieliśmy,ze jest bardzo chory )
W jednym utworze Taj grał na pianie , tą grę pominę milczeniem .
Dopiero w bisie zagrał na banjo , całkiem przyzwoicie .
Koncert miał kilka mocnych punktów
więc jak ktoś nie ma wysokich wymagań ( takich jak ja
) ,powinien być zadowolony .
Koncert Taja trwał około 2 h .
King King - 1h
Frekwencja jak na tą porę roku, całkiem przyzwoita
( 150 - 200 osób )