Bobbie Mercy Olivier +
Wielka Łódź
Poznań Blue Note 30-05-2013
Od razu napiszę, że dawno z żadnym koncertem nie wiązałem tak dużych nadziei.
Oczywiście wiem, że wewnętrzne przyzwolenie na takie emocje jest mało profesjonalne
, ale mimo szczerych chęci, nie mogłem nic na to poradzić.
Kooperacja Wielkiej Łodzi z 74 letnim, czarnoskórym, amerykańskim muzykiem (
!!!) wywoływała u mnie tak silny miks ciekawości z radością, że zwyczajnie nie miałem ze sobą szans
.
Kulminacja tych wszystkich przedkoncertowych wrażeń nastapiła dosłownie kilkanaście sekund po rozpoczęciu występu, kiedy to szczęka zupełnie mi opadła
.
Gdy Panowie pojawili się na scenie, dźwięk oraz gra świateł przeniosła mnie w zupełnie inną niż ta do której w tym miejscu przywykłem, przestrzeń.
Fakt, że można było usłyszeć wszystkie perkusyjne subtelności, delikatną "pykającą" grę basu pośród trzech, niezlewających się ze sobą, gitar, dwóch harmonijek i piana, to jakiś kosmos!
Pod kątem repertuaru i wykonania, co w powyższych okolicznościach było memu uchu nadzwyczaj miłe, był to występ wprost powalający.
Winą za taki stan rzeczy obarczam tego, na pierwszy rzut oka niepozornego, teksańskiego staruszka, który wprowadził Wielką Łódź na zupełnie nieeksplorowane dotąd wody!
Zaryzykuję stwierdzenie, że to właśnie dzięki niemu, Łódka po raz pierwszy w ostatnich latach (a kto wie może i nawet w całej karierze?) zagrała koncert na miarę swoich możliwości.
Nowy set, oraz
mentoring Oliviera doprowadziły do niezwykłej koncentracji na
graniu na, nie waham się napisać, najwyższym, po prostu światowym poziomie.
Nareszcie dbałość o wydobywane dźwięki znalazła się ponad, niekiedy groteskowym i moim zdaniem niepotrzebnym show.
Jak widać, czasem ktoś musi potrząsnąć nawet tak muzycznie profesjonalną maszyną.
Efekt?
Najgenialniejszy koncert Łódki jaki kiedykolwiek widziałem i jednocześnie jeden z najlepszych bluesowych koncertów ever.
Myślę, że szczególnie warto zwrócić uwagę na jedną sprawę.
Otóż postawa Oliviera na scenie niczym nie przypominała tego, jak podczas własnych koncertów zachowują się białasy
, co tego wieczoru było nie raz widoczne.
Odważę się stwierdzić, że w Europie muzycy wychodząc na scenę, przyjmują postawę, mentalnie odmienną od tej, w której znajdowali się powiedzmy na próbie czy w domu.
W pewnej chwili pojawia się powaga i to co nazwałbym roboczo udowadnianiem swojej artystycznej wartości przed przybyłymi.
A tu?
Facet po prostu przyszedł, ubrany w swój błyszczący kubrak i cały czas się śmiejąc, zaśpiewał z Wielką Łodzią, tak jakby to robił od zawsze.
Odniosłem wrażenie, że z tym samym nastawieniem na co dzień je albo jeździ na rowerze, bo taki sam luz towarzyszył mu podczas występu.
Ten autentyzm był po prostu rozbrajający!
I co ciekawe, w zupełności wystarczył.
Bobbie tego dnia wkomponował się w otaczające go dźwięki swoim głosem i gitarą, niczym puzzel w układance i bez grama liderowania robił swoje, zostawiając resztę swoim nowopoznanym przyjaciołom, co – jak się okazało – było genialnym posunięciem.
To chicagowsko-bluesowa symbioza dwóch zupełnie odmiennych światów, to moje największe muzyczne odkrycie tego roku obok Swans
.
Dlatego raz jeszcze kłaniam się wszystkim, którzy tak genialnie odwalili muzyczną i organizacyjną robotę.
:brawa: :brawa: :brawa:
Set prezentował się następująco:
Kansas City
Dust My Broom
You’re So Fine
Hey To The Highway
Sweet Home Chicago
Last Night
I’m Leaving You
Why I Sing The Blues
Everybody Got Somebody
Everything Gonna Be Allright
Scratch My Back
Sugar Sweet
Love Is A Luck
Shame, Shame, Shame + Big Boss Man
Blues With The Feeling
Killing Floor
Mojo Workin'
Hoochie Coochie Man
i co ciekawe, ta historia miała swój dalszy ciąg, ale o tym niebawem