Od czasu "Mojo" mocno się wciągnąłęm w Toma Petty i kupiłem parę poprzednich tytułów (w tym świetne DVD "Live" / "Soundstage"). Zawsze go lubiłem, ale dopiero niedawno potraktowałem tę swoją sympatię do niego bardziej serio i przyjrzałem się uważniej różnym aspektom jego twórczości. Świetny zespół, wiele znakomitych kawałków i równie dobrych tekstów. Prawie wszystkie znane mi płyty na wysokim poziomie. Nawet na depresyjnym albumie rozwodowym "Echo" są perełki (np. "Billy The Kid") a już "Highway Companion", "The Last DJ" czy "Wildflowers" są moimi prywatnymi kopalniami pięknych piosenek. A to wszystko przecież po erze przebojów MTV i klasycznym okresie rockendrolowym! W zasadzie nie potrafię sobie wyobrazić, że ta nowa płyta mogłaby mi się nie podobać i chyba kupię ją w ciemno, bo chwilowo to mój ulubiony songwriter.
Jeszcze słowo o tekstach Toma: dosyć zróżnicowane od strony środków wyrazu. Czasem jest poetą, a czasem felietonistą. Raz opowiada historyjkę o bardzo wyraźnej fabule i klarownej narracji, a innym razem bawi się słowami i rzuca luźne myśli, które jednak jakoś się kleją i wyczuwamy głębszy sens. Często jest gorzko ale raczej gorzko-ironicznie niż tylko smętnie. Kiedy trzeba pokazuje, ze ma zmysł aktorski. Wnikliwy obserwator i staranny kronikarz współczesnej małomiasteczkowej Ameryki. Perfekcyjnie kojarzy teksty z liniami melodycznymi wokalu, czasem na zasadzie zgodności emocjonalnej, czasem kontrastu, ale zawsze trafia w punkt i piosenka jako całość dzięki temu zyskuje. Te teksty nie tylko wyglądają dobrze na papierze ale też brzmią dobrze z muzyką, a to wcale nie jest takie proste i oczywiste.
Jedyny zarzut, jaki mam do niego, to że nie zawsze pokazuje na płytach zespół, a jak już pokazuje, to często nie dość dobrze. Po obejrzeniu DVD nie mogę pojąć, dlaczego nie chce się tymi facetami bardziej pochwalić na albumach studyjnych. Przecież Steve Ferrone to drugi Jaimoe (nawet wyglada podobnie), Benmont Tench - jeden z najlepszych klawiszowców w branży, a Mike Campbell to klasowy, szalenie uniwersalny gitarzysta. Na żywo potrafią być w jednej chwili kapelą countrową, w następnej rockendrolową a zaraz potem zespołem bluesowym czy jam bandem nie tracąc wiarygodności ani tożsamości. A na płytach przed "Mojo" tego prawie nie ma. Może teraz to się zmieni na trwałe. Byłoby super.