Płytę nowego projektu lidera The Black Crowes (albo może raczej byłego lidera, gdyż rozdział pod nazwą Black Crowes został już chyba ostatecznie zamknięty) mam już od paru tygodni, lecz dopiero teraz dojrzałem do napisania recenzji. Album Big Moon Ritual zawiera materiał odmienny od tego do czego przyzwyczailiśmy się śledząc twórczość Black Crowes, nie mniej jednak pewne echa macierzystej formacji są oczywiście obecne. Ciekawe zaś, że fani BC dość entuzjastycznie przyjęli płytę nowej formacji Chrisa Robinsona.
Nie uświadczymy tu już bowiem znanych southern- rockowych tematów, wzbogacanych ewidentnymi wpływami muzyki The Rolling Stones czy Led Zepellin, czego zresztą muzycy BC nigdy nie ukrywali. Płyta Big Moon Ritual to raczej jam - bandowa wyprawa w lata 70-te, w klimaty bliskie twórczości takich zespołów jak Grateful Dead. Wypełniający album materiał składa się z 7 utworów o długości czasu trwania od 7 do 12 minut, tak więc w sumie kawał muzyki. Cała płyta trwa ponad godzinę. Obok Chrisa Robinsona, który oczywiście przyjął na siebie główny ciężar roboty od strony wokalnej, a także chwycił do rąk gitarę, w tworzeniu zamieszczonej na płycie muzyki wzięli udział: Neal Casal (git/wokal), Adam MacDougall (instr. klaw./wokal), Mark Dutton (bas/wokal), George Sluppick (perkusja). Jak podaje sam Chris, zamieszczona na płycie muzyka powstał iście w stylu złotych lat ery hipisowskiej. Materiał wykuwany był trakcie wspólnego koncertowania całej piątki po rozpadzie Black Crowes, a gdzieś w przerwie niekończącej się trasy koncertowej zespół wpadł do studia i w ciągu góra paru dni zarejestrował go, po czym znów ruszył w drogę. Pod względem muzycznym na płycie dominują oczywiście południowe klimaty utrzymane w tempach wolnych i średnich. Jak wspominałem utwory są długie i wypełnione snującymi się leniwie gitarowo - klawiszowymi jamami. Pomimo pozornego braku przebojowości muzyki słucha się bardzo dobrze. Całość wprawia w nastrój nieco melancholijny, przywodząc na myśl skojarzenia z malowniczymi zachodami słońca, gdzieś w baśniowej, wyidealizowanej krainie amerykańskiego Południa. Nie nudzi jednak ani przez chwilę. Brzmienie jest ciepłe, mocno osadzone w latach 70-tych, lecz nie jest to muzyka, której nawet przy oczywistości pewnych inspiracji można by zarzucić wtórność lub naśladownictwo kogokolwiek. To zupełnie nowa jakość wytyczana przez Chris Robinson Brotherhood. Duch tegoż braterstwa (choć nie tego wynikającego z pokrewieństwa, gdyż drogi Chrisa i Richa chyba definitywnie się rozeszły) unosi się nad całym albumem. Słychać, że muzyka ta stworzona została przez doskonale rozumiejących się ludzi, którzy dokładnie wiedzą co i dla kogo chcą nagrywać. Nie ma tu nic wymuszonego i wystudiowanego. Muzyka ta po prostu płynie, a słuchacz jest niesiony jej delikatnym prądem. To wspaniała muzyka, o ogromnej sile oddziaływania, choć list przebojów czy stacji radiowych oczywiście nie zawojuje. Mnie oczarowała i niecierpliwie wyczekuję kontynuacji na zapowiadanym na wrzesień kolejnym albumie CRB pt. The Magic Door.