autor: ref » września 9, 2012, 1:14 am
Planet of The Abts na Festiwalu im. Bergera w Kaliszu 2012
W pełni uzasadnione są obawy największych, gdy mają wyjść na scenę po koncercie Planet of The Abts. Planeta jednego z najlepszych obecnie perkusistów świata wzbudza zachwyt i lęk. To niebezpieczna głębia – można podejść na skraj realności, ale krok dalej grozi upadkiem w progresywną otchłań.
Trio, w którego skład wchodzą wspomniany Matt Abts, a także basista Jorgen Carlsson i niezwykle utalentowany gitarzysta i klawiszowiec T-Bone Andersson, narodziło się w roku 2011 i od razu rozbudziło apetyty miłośników nieskrępowanego grania. Dwóch pierwszych – Matt Abts i Jorgen Carlsson odnieśli oszałamiający sukces z blues-rockową formacją Gov't Mule. Jako sekcja rytmiczna, popędzająca Muła nadali mu potężnej mocy. Gdy lider zespołu Warren Haynes zawiesił koncertowanie na rzecz solowego projektu, żądni grania panowie postanowili wypełnić muzyczną lukę. Członkowie Gov't Mule wprowadzili w życie swój własny niezależny twór – Planet of The Abts. Do zespołu dołączył wkrótce T-Bone Anderson, który intuicyjnie wyczuł zamiary pozostałej dwójki. Tak oto dwóch Szwedów i Amerykanin stworzyli trio, które nie boi się progresji. Po ujrzeniu na własne oczy, śmiem twierdzić, że potrafi zagrać wszystko.
Podczas VI Festiwalu im. Bergera w Kaliszu po raz pierwszy mogłem usłyszeć kapelę, o której mówi się, że przypomina najświetniejsze czasy muzyki, gdy na listach królował hard rock, a triumfy święcili protoplaści psychodelii. Planet of The Abts jest właśnie nowoczesną odsłoną tamtego rodzaju wrażliwości, muzycznym wehikułem czasu. Przed koncertem nie miałem żadnych wymagań – może porwą, może nie, pomyślałem. Porwali. Zrobili to w wielkim stylu. Znamiona fascynacji progresywnym rockiem obecne są na ich debiutanckiej płycie. Podczas występu w Kaliszu zagrali z krążka, ale z naddatkiem, jakby resztę płyty wymyślili na scenie – tak twórczym są kolektywem.
To, co innym sprawia trudności – komunikacja – w POA działa bez zarzutu. Każdy z muzyków doskonale czuje przestrzeń i czas. Raz po raz zamykając oczy czułem, że trzech facetów łączy niewidzialna, ale słyszalna nić porozumienia, tytułowa planeta. Jeśli miałbym opisać jak zagrali, to zdradzę, że najlepsze możliwe metafory zachowałem dla muzyki sprzed czterdziestu lat, ale mogę dodać porównania - jak Led Zeppelin, King Crimson i Pink Floyd razem wzięci. Ewidentnie to w Planet of The Abts szukać należy inspiracji tymi kapelami i nadziei na podobne, ale nowoczesne brzmienie.
Rytmiczny, miarowy szelest szczoteczek Matta, mruczący niecierpliwie bas Carlssona i kosmiczne dźwięki klawiatury wydobywające się spod palców Anderssona – od pierwszych chwil muzyka łapczywie zjadana była przez tłum zebrany pod sceną. Przewieszona przez ramię Szweda gitara czekała tylko na pierwsze uderzenie, gdy to się stało, dźwięki popłynęły już same, a publiczność zafalowała. W miarę upływu kolejnych taktów trio rozpędziło się. Tłusty bas torował drogę finezyjnej gitarze, która raz po raz łkała zamierając w powietrzu na chwilę. A tło wypełniała potężnie skonstruowana perkusja. Cudnie było zwolnić, po chwili rytmicznie pognać, po czym znów uspokoić zmysły i sunąć w kierunku prawie znanego. Na sam koniec usłyszałem No Quarter i to było najpiękniejsze, kilkunastominutowe zakończenie. Z koncertu wyszedłem oszołomiony. Mam nadzieję, że Planet of The Abts nie jest jednorazową odskocznią od blues rocka, a rodzącą się międzygatunkową przyjaźnią. Oby jak najdłużej byli niedefiniowalni.
Rafał Maciak
12 Taktów - muzyczny punt wyjścia /
Rafał Maciak