autor: Brzoza » września 3, 2012, 2:45 pm
Moje skromne przemyślenia:
Tym razem nie zacznę relacji od standardowego wstępu na temat festiwalu. Nie będę pisał gdzie i kiedy odbył się VI Festiwal im. Pawła Bergera. Nie będę pisał o przeglądzie zespołów konkursowych. Nie będę również rozpoczynał tego tekstu od wydarzeń, które miały miejsce pierwszego dnia. Tym razem relację zacznę od niesamowitego występu kapeli “Planet of the Abts”, który odbył się dnia drugiego.
Do wszystkich części programu VI edycji Festiwalu im. Pawła Bergera w Kaliszu w tym tekście dojdę, ale dopiero na końcu. Bo jakbym mógł rozpocząć relację bez opisania moich wrażeń z najwspanialszego koncertu tego roku, jednego z najpiękniejszych muzycznych doznań w moim życiu. Inaczej się po prostu nie da. “Planet of the Abts”, czyli perkusista Matt Abts, basista Jorgen Carlsson i gitarzysta T-Bone Andersson zawiedli mnie w jedno z najukochańszych miejsc w moim sercu. Do czasów kiedy muzyka progresywna była mroczna i pełna emocji. Do czasów kiedy takie legendy jak “Pink Floyd”, “King Crimson” i “Led Zeppelin” tworzyły coś co było jedyne w swoim rodzaju. Do wspomnień związanych z dźwiękami, które sprawiały, że na ciele pojawiały się dreszcze. Podczas koncertu “POA” czułem wszystkie fascynacje tymi kapelami. Kapelami, których nikt nie jest w stanie podrobić. “Planet of the Abts” też ich nie podrobiło. Oni “sięgnęli” po to co najlepsze i otoczyli to swym muzycznym kunsztem. Wszystko było “nowe”, ale brzmienie rzucało nas wprost do początków lat 70-tych, do okresu najwspanialszego rozwoju rocka progresywnego i psychodelii. Od tego wydarzenia minęły już dwa dni, a ja wciąż mam trudności z opisaniem tego co czułem. Jest to bardzo ciężkie, gdyż emocje, które towarzyszyły mi podczas tego koncertu, są bardzo osobiste. Może też dlatego nie wszystkim obecnym w Kalisz Arena tego dnia występ “POA” przypadł tak bardzo do gustu. Uważam, że tylko osoby, które wciąż żyją muzykę tamtych lat równie emocjonalnie odczuły ten koncert co ja. “POA” wiedziało jak po te emocje “sięgnąć”. O końcowym wykonaniu utworu “No Quarter” Zeppsów nie będę już nawet pisał. To trzeba było usłyszeć, pisanie jest zbędne.
Teraz można przejść do reszty festiwalu. Odbył się on w dniach 31.08-01.09.12 w Kaliszu. W tym roku w organizacji pomagała Agencja Tangerine Music, więc o jakość muzyczną nie trzeba było się martwić. Wszystko rozpoczęło się w piątek od przeglądu zespołów, które zgłosiły się do Konkursu. Dużo o tym nie jestem wstanie napisać, ponieważ podróż z Gdańska sprawiła, że na tą część zwyczajnie się spóźniłem. Werdyktem Jury zwycięzcą okazała się kapela z Litwy o nazwie “The Skays”. Jedną z nagród był występ tego samego dnia przed gwiazdami festiwalu. Przyznam, że momentami ich twórczość podobała mi się, ale była często zbyt “plastikowa”. Zaznaczę, że są to tylko i wyłącznie moje odczucia i wiem, że zespół znalazł nowych fanów w naszym kraju. Zaraz po nich na scenie pojawił się ubiegłoroczny laureat – szczecińska formacja “Fat Belly Family”. Ciekaw byłem ich dźwięków, zwłaszcza, że klawiszowcem jest Borys Sawaszkiewicz, bliżej mi znany z występów z “Big Fat Mama” i Jasiem Gałachem. Jestem dużym fanem “Big Fat Mamy”, ale “Fat Belly Family” to nie do końca moje klimaty. Po występie muzyków ze Szczecina przyszedł czas na Filharmonię Kaliską w wydaniu rockowym. I tu było duże zaskoczenie. Symfoniczne wersje utworów takich kapel jak “Lez Zeppelin”, “Deep Purple” czy “Lynyrd Skynyrd” brzmiały cudownie. Trzeba pogratulować Filharmonii Kaliskiej za tak świetne aranżacje. Szkoda, że nie grali dłużej, bo robili to po prostu doskonale. Ostatnim punktem wieczoru był występ “Quidam”. Na ten koncert bardzo czekałem. Posiadam tylko jeden ich krążek – koncertowy album “Strong Together”. I taki właśnie był ten koncert. Wszystko to co lubię z tego krążka było podczas ich występu obecne. Smutna była tylko frekwencja publiczności, która pod koniec już wychodziła i przy ostatnich dźwiękach “Quidam” naliczyłem około 40 osób. Niestety tak bywa w tym kraju. Podczas koncertu “POA” tego samego dnia w Warszawie było ponoć 50 osób. 50 osób przyszło zobaczyć występ, który dla mnie był jednym z najwspanialszych przeżyć w życiu. Ale to jest temat na inną rozmowę, więc wracajmy do relacji.
Nie ukrywam, że sobota była dniem, na który czekałem bardzo długo. Czemu? Pisałem na początku, więc już Państwo wiedzą. Zanim jednak sekcja “Gov’t Mule” (Matt Abts i Jorgen Carlsson) wyszła na scenę, odbył się koncert Dżemu, który co roku jest gospodarzem festiwalu. Moi stali czytelnicy i słuchacze audycji na pewno wiedzą, że nie jestem fanem muzyki tego zespołu, więc aby nie oceniać ich występu z moim nastawieniem, napiszę, że wszyscy wyszli z niego bardzo zadowoleni. Za to po koncercie “POA” byłem w takim stanie, że nie potrafiłem “trzeźwo” wysłuchać całego koncertu “The Blues Brothers”. Muzyka, którą zaprezentował Matt Abts z kolegami działa na mnie jak narkotyk, więc dźwięki “bluesowych braci” nie wywarły na mnie takiego wrażenia jak powinny. Nie ukrywam, że zobaczyć na scenie takich muzyków jak Steve Cropper, czy Lou Marini to wielka radość i zaszczyt, w końcu to żywe legendy muzyki. Gdyby to “POA” wystąpili jako ostatni miałbym zupełnie inny odbiór ich muzyki. Tak się niestety nie stało, więc ciężko jest mi się wypowiedzieć na temat “The Blues Brothers” w takiej formie jakbym chciał. Zostawiam to innym, którzy poszli na ten koncert w lepszej formie niż ja.
Podsumowując cały festiwal trzeba zaznaczyć, że poszedł on bardziej w kierunku rocka. Nie każdemu może się to podobać, zwłaszcza osobą, które nastawione są tylko i wyłącznie na stylistykę bluesową. Myślę, że Ci, którzy są otwarci na każde dźwięki i Ci, którzy wychowali się na wszystkich gatunkach muzycznych lat 60-tych i 70-tych, wyjechali z Kalisza zadowoleni. Ja na pewno należę do tej grupy i długo jeszcze nie zapomnę tego weekendu. Oj długo…