Nawiązując do dyskusji w innej zakładce
http://www.blues.com.pl/viewtopic.php?t=20768 muszę się przyznać, iż nie wiem czy J.Mayer nagrał tę płytę dlatego, że jest ładny i uważa, że ładna muzyka do niego pasuje, czy też dlatego, aby zmazać stempel celebryckiej atrakcyjności tworząc muzykę nieatrakcyjną dla większości swojej generacji. Nie wiem też czy nagrał to dlatego, że jest wyluzowany, a może przeciwnie - był akurat absolutnie skoncentrowany na muzyce. Nie wiem czy to dlatego, że mieszka w Beverly Hills, ale być może dlatego, iż zatęsknił do Montany. Nie wiem czy nagrał tę płytę aby nadal posuwać celebrytki, a może ze znudzenia tym posuwaniem lub celebrytkami. Nie wiem czy chciał się ugrzać w blasku chwały wspaniałego pokolenia i muzyki lat ’70, czy też chciał złożyć im swój hołd. W końcu nie wiem także czy nie zrobił tego wyłącznie dla kasy i „w celu wciągnięciu w komercję tych, którzy mają jeszcze ochotę szukać prawdziwego rocka”.
Nie wiem jeszcze wielu innych rzeczy i szczerze mówiąc, tak jak motylek Grzegorza Halamy, mam to wszystko w dupie. Wiem natomiast, iż powstała bardzo dobra, perfekcyjnie zaaranżowana i wykonana muzyka, pełna akustycznego ciepła i autentyczności. Album zagrany z mistrzowską, oszczędną perfekcją. Płyta pełna prostych, chwytliwych, ale dobrych lub świetnych kompozycji będących mieszanką beatlesowskiej łatwości pisania rozrywkowych szlagierów z tradycją amerykańskiego folku, country i bluesa. Ja nie jestem wielkim fanem i znawcą takiej muzyki, ale nie przypominam sobie kto i kiedy w ostatnich latach z taką siłą wskrzesił ducha lat ’70 takiej właśnie, zaliczanej jednak do rockowego świata, muzyki (myślę o artystach będących idolami dzisiejszej młodzieży). Nie wiem czy byłoby to możliwe z takim skutkiem w wykonaniu wyłącznie muzyków współczesnej generacji. Mayer chyba sam sobie odpowiedział na to pytanie negatywnie, dlatego na płycie zagrał legendarny Jim Keltner, 70-cioletni perkusista nazywany czasami piątym Beatlesem, jeden z coraz mniej licznej grupy nadal aktywnych muzyków, którzy byli instrumentalną śmietanką generacji ’70, dlatego pojawił się Chuck Leavell kojarzony z Allmann Brothers, Claptonem i Rolling Stones, dlatego wokalne harmonie śpiewają Graham Nash i David Crosby, wreszcie dlatego zagrał fenomenalny mistrz pedal steel guitar Greg Leisz. Któż lepiej wie jak zagrać w muzycznym duchu najlepszej, amerykańskiej tradycji? Poza tym ci muzycy tak jak większość muzycznych legend posiedli rzadką sztukę, którą nabywa się z wiekiem – oni wiedzą, które nuty można pominąć. Pojawiają się co prawda w pojedyńczych utworach, ale regularny zespół, który gra na płycie jest wyraźnie zainspirowany charyzmą wielkich mistrzów. I tak bym scharakteryzował tę płytę: wspaniale zagrane i zaaranżowane wyłącznie te dźwięki, które trzeba. Wokalna maniera Mayera, z tym trochę kiczowatym dla mnie wibratem, nadal nie pozwala zostać mi jego fanem, ale jeżeli chodzi o efekt finalny muszę powiedzieć: chapeu bas. Epigonów czy kontynuatorów tradycji Zepów czy innych wielkich brytyjskich kapel w każdej generacji nie brakuje, jednak trudno powiedzieć, iż dokonania Joni Mitchell, Dylana, The Band, Neila Younga, Claptona z Delaney & Bonnie, wczesnych Eagles czy Poco są powszechną inspiracją współczesnej generacji Facebooka i Twittera. Zważywszy na medialną i marketingową siłę rażenia Mayera mam nadzieję, że chociaż jakaś część tej generacji zostanie zainfekowana taką muzyką, tak jak wcześniej udało się temu samemu artyście zrobić to samo z Hendrixem i SRV. A że lajkując muzykę Mayera nie będą wiedzieć skąd to się wzięło? Prawdę mówiąc nie wydaje mi się najistotniejsze, czy chory przyjmuje lekarstwo świadomie, czy nie.
Już po spisaniu tych impresji, bo trudno to nazwać recenzją zakupiłem nowy numer Top Guitar, a w nim jak na zamówienie obszerne story o Mayerze. Tekst Piotra Nowickiego jak zwykle nietuzinkowy i mogę siebie oraz innych biorących udział w dyskusji o artyście pocieszyć, że nie tylko my mamy problem z dorastającym cudownym chłopcem amerykańskiej muzyki. Naprawdę nie wiem czy wolty stylistyczne i ciągłe balansowanie na krawędzi popu i sztuki to świadoma autokreacja z powodów komeryjnych, czy też poszukiwanie najlepszego sposobu na wyrażenie swojego talentu. Na pewno trochę mamy do czynienia z syndromem bogactwa talentów, które otrzymało się od Stwórcy – to nie zawsze jednoznacznie pomaga artystom. Jednego jestem pewien. Ten gość jeszcze nie raz zaskoczy świetną muzyką i to niekoniecznie popową. W zasadzie jestem też pewien jeszcze jednego – tacy ludzie jak Clapton czy Scofield, który pozwolił zagrać ze sobą Mayerowi na jednej scenie, się nie mylą.