Dwie godziny wspaniałego energetycznego grania. Kenny Wayne Shepherd Band potrafi zagrać w sposób niezwykły. Pozornie była to trasa promująca ostatnią płytę „How I Go”, ale kompozycje z tej płyty nie zdominowały koncertu. Zapewne niektórzy na próżno czekali np. na „Heat Of The Sun”.
Dla mnie głównym daniem pierwszej godziny koncertu była znakomita, chyba kilkunastominutowa wersja „Shame, Shame, Shame”, w której mogliśmy usłyszeć również solo Riley’a Osbourne’a. Między utworami nie było zbędnych przerw na zapowiedzi, strojenie instrumentów czy też dialogi z widownią. Koncert miał dobre tempo, kolejność utworów była bardzo dobrze ułożona. W pamięci pozostanie zarówno nastrojowy utwór „While We Cry” jak i świetna interpretacja kompozycji Petera Greena „Oh Well”. Nie zabrakło elementów mogących mieć nawet walory dydaktyczne: usłyszeliśmy utwory Jimiego Hendrixa, w tym imponującą wersję „Voodoo Chile” i zaraz potem „Voodoo Child (Slight Return)” – to utwory o podobnych tytułach, które przez to podobieństwo są niestety mylone ze sobą. To nie były kopie oryginalnych wykonań, ale świeże, wspaniałe interpretacje. W trakcie koncertu skojarzenia z Hendrixem i Stevie’m Ray’em Vaughan’em były naturalne, ale to tylko zalety tego spektaklu. Kenny Wayne Shepherd używał kilku gitar. Wśród nich nie było egzemplarza znanego z okładek jego pierwszych płyt – ze zdartym lakierem i widocznymi charakterystycznymi słojami drewna - 1961 Fender Stratocaster. To nie miało znaczenia – brzmienie jego gitar dominowało, nadawało charakteru tego koncertu i wzbudzało zachwyt widzów.
Nie lubię sformułowań typu „zostałem powalony” lub „padłem na kolana”. Nie widziałem na koncertach widzów-słuchaczy w takich nietypowych pozycjach, ale te metafory były mi tym razem bardziej bliskie. Repertuar nie miał słabych punktów.
Teraz trochę ponarzekam, chociaż byłem przygotowany na wady nagłośnienia w tym miejscu. Można było zauważyć, że gitarowe piece z podstawionymi mikrofonami ustawione były zdecydowanie z tyłu sceny. Niestety „przody” w MDK Batory znowu nie dały rady. To było wiadome już dawniej, np. kilka lat temu przy okazji koncertu Bonamassy w tym samym miejscu. Znowu wokal był słabo czytelny. Bas Tony Franklina dudnił. Może przy barierce pośrodku widowni dźwięk był bardziej klarowny – nie próbowałem się tam dostać, ale przy stanowisku konsolety też było niedobrze. Noah Hunt dysponuje głosem, który nie powinien być maskowany, ale był klarowny chyba tylko przy wyciszeniu instrumentów. Klawisze były słyszalne praktycznie jedynie przy nielicznych solówkach Osbourna (żarcik: może dlatego, że klawiszowiec jako jedyny z muzyków nie był w trampkach). Najlepiej nagłośniona była gitara lidera, ale dźwiękowiec nie poradził sobie z ustawieniem tego instrumentu w „Blue On Black”.
Rozczarowaniem po tym znakomitym koncercie był brak kontaktu muzyków z fanami. To pierwszy występ tego zespołu w Polsce. Skład grupy był imponujący, ale nie było sposobności uzyskania w cywilizowany sposób autografów. Muzycy odizolowali się z od nas, a przecież niektórzy chcieli uzyskać choćby podpis Chrisa Laytona ze słynnej sekcji Double Trouble.
Te niedostatki nie były jednak dla mnie specjalnie bolesne, bo wrażenia z koncertu są wyborne.
Kenny – wróć!