autor: posener » czerwca 22, 2011, 8:21 am
Nie mogę powiedzieć, że to był szok, ponieważ byłem przygotowany na przyjęcie gitarowego kosmity jakim jest Beck. Dla mnie szokiem zawsze jest koncert - nie ma takiego zestawu audio, który przeniesie tę dynamikę, nie mówiąc o wibracjach i emocjach. Zobaczyłem legendę będącą ciągle w szczytowej formie.
Podchodząc to koncertu tylko od strony gitary to było to powalające. Zarówno od strony samej techniki (nikt tak nie gra), jak i zawartości muzycznej. Kiedy Jeff prowadzi frazę nigdy nie wiem jak to się skończy, w którą stronę skręci i to jest w jego głowie, a nie w palcach, jak u wielu. Jestem otwarty na wiele gatunków muzycznych, przez kilkadziesiąt lat przesłuchałem tysiące płyt z naprawdę różną muzyką, ale akurat operową i większą część muzyki poważnej omijam, a tutaj na ostatni bis Jeff zaśpiewał (bo on to zaśpiewał na gitarze) Nessun Dorma z opery Turandot Pucciniego i po prostu łzy się cisnęły do oczu z powodu absolutnego piękna tej arii i wykonania. Więcej na temat gry Jeffa nie będę pisał, bo wszystko zostało już powiedziane, wystarczy poszukać i poczytać.
Przechodząc do innych wrażeń to trochę niedosytu jest. Przede wszystkim bardzo krótki koncert, jeden z krótszych na jakich kiedykolwiek byłem. Rock'n'rollowy kawałek na bis zabrzmiał trochę sztucznie. Nie żebym miał coś przeciwko tej muzyce, ale po całym secie absolutnie innej pod każdym względem muzyki trochę rozbił dramaturgię całego koncertu. Poza tym te chórki z taśmy ... No i trochę o kapeli. Nie jestem rozczarowany bo wiedziałem czego się spodziewać, ba, wiedziałem już w chwili gdy dowiedziałem się, że Jeff zaczyna próby z nową sekcją, czemu dałem wyraz w swoich postach z tego okresu. Stało się to co się stać musiało. Narada i Rhonda to obiektywnie rzecz biorąc fenomenalna sekcja, ale ja zdecydowanie bardziej wolałem poprzednią. Teraz muzyka Jeffa stała bardziej jednoznaczna, definiowalna - fusion podszyta funkiem. Narada zastąpił kiedyś Cobhama w Mahavishnu Orchestra i jest to ta sama szkoła. Kiedyś imponowali mi tacy bombardujący perkusiści, teraz wolę grających. Tak jak Vinnie. Wydaje mi się też, że sekcja Colaiuta/Wilkenfeld znacznie elastyczniej reagowała na to co gra Beck. Ta muzyka po prostu płynęła różnymi meandrami, rozlewiskami, teraz bardziej mi to przypomina ocembrowany kanał.
A tak poza tym to było wspaniale. Nie było pijanej, wydzierającej się hołoty, scena na odlegość 5m - żyć nie umierać. Sądzę, że pod koniec XIXw ludzie opowiadali swoim wnukom, że widzieli Paganiniego. Ja będę mógł powiedzieć, iż widziałem Jeffa Becka.