Koncert był rewelacyjny.
Wszelkie gatunki powiązane ze sobą. Blues, rock, soul, klawiszowiec z zacięciem jazzowym i sekcja dęciaków z wycieczkami w stronę calypso
Prawdziwe jambandowe granie na najwyższym poziomie. Coś zdecydowanie dla mnie.
Szef dał pograć zespołowi, nie tylko w około 15 minutowej wersji "Sex machine", gdzie każdy miał swoje "5" minut, ale właściwie w każdym utworze po 2-3 muzyków mogło się wykazać. I wykazało się. Klawisze - miodzio, panowie na trąbce i saksofonie, tyle ile trzeba i wtedy kiedy trzeba. Basista-sam w sobie ciekawa osobowość i żywe zaprzeczenie, że to mało ważny instrument.A i sama gitara wyglądała, jakby przeżyła parę po-koncertowych crash-testów
Perkusista także na najwyższym poziomie. Szef-Tommy Castro okazał się miłym i sympatycznym człowiekiem, a i muzykiem z najwyższej półki. Kiedy trzeba, zagrał solówkę, kiedy trzeba schował się z tyłu (ciasno mieli na scenie). Ruszył nawet w pewnym momencie w poszukiwaniu widzów, co zaraz po zejściu ze sceny mu się udało, ale im dalej tym gorzej. Widzów było chyba jeszcze mniej niż na poprzednich koncertach Tangerine.Według mnie, jakieś 50 osób. Nawet reklama w "Bielszym odcieniu bluesa" i zachęta do uczestnictwa przez redaktora Chojnackiego nic chyba nie dała. Apele w WNTR, także bez echa. Plakatów nie widziałem nawet przed Proximą.
Mam nadzieję, że na NMAS będzie lepiej. KIEDYŚ CHYBA BĘDZIE LEPIEJ!!!???