Ahoj!
Postanowiłem zrecenzować jedną z moich ulubionych płyt
.
Mamy rok 1970. Początek dekady Gierka, złote late amerykańskiej demokracji,
czasy gdy nikt nie słyszał o internecie i dziewczyny w przedziale wiekowym
11-16 lat nie chciały być $łit@śne. Wtedy to na bulwarach zachodnich miast
królowały takie auta
http://www.tqhq.ee/img/70boss302.jpg
a muzyka miała się równie dobrze
. Wtedy to właśnie ukazał się
krążek, o którym napiszę co, nieco .
Muzycy
- Ian Gillan - wokal, harmonijka (niestety na tej płycie nic nie zagrał
)
- Ritchie Blackmore - gitara
- Jon Lord - instrumenty klawiszowe, organy
- Roger Glover - gitara basowa
- Ian Paice - perkusja
Lista utworów
1. Speed King
2. Bloodsucker
3. Child in Time
4. Flight of the Rat
5. Into the Fire
6. Living Wreck
7. Hard Lovin' Man
Tylko siedem utworów. Za to jakich!
Recenzja właściwa
Cóż mogę napisać o płycie, o której napisano już prawie wszystko? Dla fanów rocka to prawdziwy elementarz. Coś jak ,,Ala ma kota" dla przedszkolaków
.
- początek chaotyczny jak wykłady mojego pana od fizyki, Ritchie maltretuje swoją gitarę, wchodzi Lord ze spokojnymi "kościelnymi" organami i zaczyna się. Ian drze się jak nieboskie stworzenie, czyli to co tygryski lubią najbardziej
. Trudno uwierzyć, że ten sam zespół 3 lata wcześniej nagrał "One More Rainy Day", które było ostre niczym piosenki oazowe ; dynamiczny czadowy numer z wyciszeniami przy solówkach. Co za początek!!!
- Heavy metal w najczystszej postaci! Jazda trwa nadal, chłopaki nie tracą dynamiki;
- dla mnie najlepszy utwór w historii (no może po za Stairway to Heaven
) spokojny, jakże melodyjny początek. Gillan zaczyna śpiewać tajemniczy tekst. Tępo wzrasta. Histeryczny wrzask (co za głos!), Długa instrumentalna galopada. Stop! Powrót do początkowego motywu i na zakończenie jedna wielka muzyczna konwulsja. Cud, miód, orzeszki! Nieco banalnie to napisałem
-
aż chce się odlecieć z tymi szczurami
. Jeden z najlepszych riffów na tej płycie (inna sprawa, że tu nie ma ZŁYCH riffów!), jeden z tych utworów, które zapamiętuje się od pierwszego przesłuchania, bębny pana Paica wydają się eksplodować, powstaje pytanie: ile oni jeszcze tak mogą???
-riff, którego nie powstydził by się Tony Iommi z Blach Sabbath. Aczkolwiek na mnie ten kawałek nie zrobił tak piorunującego wrażenia jak inne na tej płycie.
- bardo fajny numer. Melodyjny riff, ciekawy tekst i to wejście Jona Lorda
- ostatni numer, galopujący rytm, cały czas chłopaki nie opuszczają, końcówka utworu to jakby powrót do początku płyty (cholerne Deja vu)
Znowu chaos, pozornie bezsensowne dźwięki, wybuch!.
KONIEC.
Najlepsze 44 minuty w historii rocka dobiegły końca. Pozostaje tylko odtworzyć płytę ponownie i przeżyć to jeszcze raz!
Ocena (w skali 1-10): 11,5
PS. Zachęcam do pisania własnych recenzji. Ustosunkujcie się do moich wypocin.
A na koniec bonus!!!
http://www.deep-purple.net/grollywood/i ... -cover.jpg
To taki głupi żarcik. Na powagę przyjdzie jeszcze czas
.
Z góry przepraszam, jeśli był już taki temat.