autor: Dziadek Władek » grudnia 21, 2010, 2:24 pm
Chciałbym odpowiedzieć na kilka głosów, jakie pojawiły się w związku z moimi wywiadem. Co prawda nie robię tego zgodnie z forumowymi regułami, ale proszę o umieszczenie tego tekstu.
Szanowny Benku, w Twoich słowach nie odnalazłem odpowiedzi na pytanie: dlaczego "Twarze polskiego bluesa" są uboższe o T.Nalepę? Nie wiem co ma do tego kalendarz, o którym opowiadasz. Kiedy widzieliśmy się na "Jimiwayu" nie znałem jeszcze zawartości tego wydawnictwa (jest już na Allegro!). Kilku muzyków też nadziwić się nie może... Braku "Ojca" – oczywiście! Sądzę, że nie jest to sprawa 2-3 wujków, którzy coś tam sobie zmajstrowali, więc masz okazję to wyjaśnić.
Do Rafała S. Dostrzegam ten oczywisty fakt, że u nas blues w różnych przejawach żyje. Nie sądzę jednak, że płynący z różnych źrodeł jego opis, potwierdza adekwatną do rzeczywistości tezę, że "...jest San Francisco".
Postawione pytania są ważne, ale nie podstawowe, gdyż należałoby zapytać najpierw o istnienie u nas bluesowej krytyki oraz czym krytyka w ogóle jest i na czym powinna polegać? Sprawa to nie prosta, i to do tego stopnia, że stawianie tych pytań w kontekście polskiej bluesowej rzeczywistości mogłoby przyprawić o więcej niż uśmiech uczestników polskiej kultury muzycznej, literackiej czy plastycznej toczących od lat dyskusje na ten temat. I choć konsensusu w ich sporach raczej brak, świadczy to jednak o jakimś intelektualnym niepokoju, o potrzebie ustalenia jakichś pryncypiów. Nie wiem, czy w naszym bluesowym kółku również się toczą. Jeśli nie, to pewnie wszystko gra.
Warto poznać uwagi o krytyce artystycznej zamieszczone w numerze 4/2003 czasopisma "Więź". I tak na przykład w wielogłosie pt. "Czego artysta oczekuje od krytyki?" jazzman Wojciech Karolak stwierdza: "Trzeba odróżnić krytykę dotyczącą popkultury od tej dotyczącej kultury wysokiej. Ta pierwsza pełni funkcję informacyjną – co kupić, a czego kupić nie warto. W tej dziedzinie panuje amatorstwo, jak zresztą w całej popkulturze, gdzie właściwie na poziomie profesjonalnym są tylko technologia i myśl biznesowa. Oprócz tego, zawartość myślowa tych wszystkich prasowych notatek jest znikoma. (…) Jedno wymaganie wobec krytyków jest dla mnie poza wszelką dyskusją – krytyk musi być kompetentny, musi się znać na tym, o czym pisze. Nie chodzi mi o akademickie znawstwo, ale po prostu o pewne wyczucie. Krytyk powinien być człowiekiem, dla którego opisywana twórczość jest materią tak bliską, jak dla twórcy”. Krytyka muzyczna jako element kultury muzycznej to zajmujący temat.
Do wypowiedzi Pawła Stommy (ale nie tylko). Spytam: a kto jest w polskim bluesie, za przeproszeniem "odpowiednikiem" Ewy Demarczyk albo Marka Grechuty? Rodzimy, "polsko-kulturowy" wymiar twórczości tych artystów i walory ich sztuki to coś zupełnie innego. A jeśli oceniać ich w jakichś rankingach "europejskiej piosenki literackiej" (to pokraczne określenie, z braku pomysłu na lepsze, nie dotyczy obszaru geograficznego ale kulturowego oczywiście), to bez żadnego "współczynnika patriotyzmu" plasują się do dziś wysoko, w europejskiej (światowej?) czołówce, m.in. za unikalność, kunszt, i jak się dziś mówi - "rozpoznawalność". Występująca niegdyś w paryskiej "Olimpii" Demarczyk zbierała we Francji znakomite recenzje, nie w kategorii "uciśnionych artystów z demoludów", ale po prostu jako artystka wielkiego formatu. I śpiewała po polsku. Jej ranga to Edith Piaf czy Charles Aznavour i co ważniejsze, Demarczyk nie była "naszą Piaf", bo była niepowtarzalna. Nie sięgałbym więc po takie porównania, aby objaśniać los naszych bluesmanów.
A tak przy okazji, czy są angielscy, niemieccy, bułgarscy itd. "Nalepowie" czy "Wierzcholscy"? Słyszę za to, że ktoś jest "polską Koko Taylor" albo "naszym Vaughanem". Czy to już towarowe etykietki i remedium na nasze kompleksy? A językowy sztafaż w rodzaju: "polski "Alligator" czy "polski W.C. Handy" i pozycje w plebiscytach (no właśnie jakich – popularności czy artystycznej wartości?) i ich efekty, kiedy to wykonawcy wypisują w swoim dossier "czwarta wokalistka w kraju" wg jakiegoś rankingu? Czy takie kwiatki służą jedynie do wicia wianków zdobiących spragnione uznania (kto go nie potrzebuje) głowy, czy może raczej organizowaniu wspólnoty konsumentów. Katowicka rzeczułka Rawa stając się nazwą festiwalu miała być symbolem (jakże to perwersyjnie urocze!) Mississippi. I dobrze, że tak zostało! Jednak ciągoty do etykietowania importowaną nomenklaturą licznych przejawów bluesowego życia daje nierzadko efekty karykaturalne, co już dla mnie urocze nie jest.
Jeśli rodzimi bluesmani (obojga płci), są "miodem na nasze uszy" i ma to nam wystarczyć, to po co delegować wybranych na międzynarodowe challenge'e? Nie chodzi tu o wycieczkę krajoznawczą, o zabawę - ponoć główny powód wielu startów w teleturniejach i konkursach piękności, czyli dyscyplinach konfrontacji. A kiedy wrócą z tarczą, to przecież z ich sukcesu cieszą się nie tylko trzymający za nich kciuki najwierniejsi "kibice". Bywa, że po tego rodzaju osiągnięciach ich wartość jako podmiotu artystycznego wzrasta w finansowym sensie.
Polski blues uprawiany w kręgu rodzimego skansenu jako coś swoistego, naszego to niemożliwe, co zresztą po części wyłuszczam w "Szkicach", przywołując poglądy na temat tego, jak ewoluuje kultura muzyczna, w tym również ludowa, do tego jeszcze przez nas zaimportowana. Nie da się wsiąść do wehikułu czasu, włączyć wsteczny bieg i zaaranżować hermetyczny kulturowy krąg, z muzykami (i odpowiednią publicznością), jak ci, którzy stworzyli bluesa i grając tak jak grali, śpiewając tak jak śpiewali nie podlegali jako ludowi twórcy ocenom w kategoriach naszej estetyki (teorii wartości związanych ze sztuką). I w ogóle kategorie "sztuka" i "estetyczność" miały tam niewiele do rzeczy. Dopiero biali, Brytyjczycy, Polacy itd., adaptując bluesa w krąg swojej kultury wprowadzili nowe reguły jego "używania", i właściwe naszej kulturze ocenianie oraz rynkowe zasady rozpowszechniania jego utowarowionej postaci. Tę ostatnią działalność rozpoczęli Amerykanie. U nas też są przejawy rynku, który używa środków upowszechniania bluesa zapożyczonych z tzw. Zachodu, choć bywają i polskie patenty. A konfrontacja stricte artystyczna ze światem odbywa się zwykle w ramach przyjętej konwencji artystycznej, poprzez wiedzę o tym, jak się to robi "tam". I dobrze, bo wtedy unikniemy sytuacji, kiedy odizolowany od świata polski bluesman poświęci pół życia na wymyślanie techniki slide.
Forum to tak interaktywne medium, że się za bardzo rozgadałem. Czas goni, stąd moja wypowiedź miejscami "galopuje nierówno". Więc już na koniec zachęcam do przeczytania "Szkiców", a w nich m.in. rozmowy z Ryszardem Glogerem na temat bluesowych nagrań. A są to interesujące i niezwykle kompetentne opowieści Ryszarda, któremu ja jedynie sekunduję.
Dziękuję forumowiczom za uwagi. Życzę wszystkim udanych Świąt! Nie marnujcie okazji do śpiewania kolęd, tych śliczności naszej muzycznej tradycji starszej niż blues, której żywotność tak bardzo zależy od nas.