autor: E&D » kwietnia 6, 2010, 5:53 pm
Gdybyy ktoś chciał zgłębić temat :
Zbigniew Seifert - Man Of The Light
"Man Of The Light" to największa płyta w całej historii polskiego jazzu, a równocześnie należąca do 10 najważniejszych w globalnym ujęciu tej muzyki! Dla kogoś, kto wierzy zestawieniom, rankingom etc. tego rodzaju stwierdzenie może się wydać szokujące, choćby dlatego, że nagranie to nie mając dotąd reedycji na CD, było w nich praktycznie nieobecne. Tym większa chwała wydawnictwu Polonia i jego szefowi za nadrobienie tej, tak dotkliwej luki - z wielką korzyścią dla całego, podkreślam, nie tylko polskiego, jazzowego świata.
Zbigniew Seifert był dla mojego pokolenia postacią kultową. Wyrośliśmy na nim wszyscy - Tie Break, Free Cooperation, Green Revolution, Young Power, Pick Up - można by tu długo wymieniać. Co charakterystyczne, u wielu artystów - właściwie wszystkich, dla których mam respekt - słyszałem wspomnianą płytę: zarówno, gdy się ukazała, jak też i wiele lat potem. Sam strzegłem dotąd jak oka w głowie kasety audio z nią, przegranej w mieszkaniu zaprzyjaźnionego niemieckiego dziennikarza, Hermanna Schmidtendorfa w Muenster, w gorącym 1981 roku.
O "Man Of the Light" my, młodzi gniewni polskiego jazzu rozmawialiśmy godzinami - tych dźwięków po prostu się słuchało z zapartym tchem, już pierwsze takty po prostu rzucały na kolana. Muszę tu szczerze wyznać, że pisanie o tej płycie jest dla mnie zadaniem trudnym - wszelkie analizy formalne wobec głębokiego, emocjonalnego związku z tą muzyką wydają się niecelowe, wręcz zbędne. Bardziej adekwatny wydaje się tu język wrażeń, impresji i odczuć.
Genialny skrzypek, który wytyczył w pełni oryginalny i niebotyczny szlak w jazzowej historii tego instrumentu, dochodził do własnego stylu konsekwentnie i stopniowo, gdzieś po drodze biorąc się nawet za ... saksofon altowy. Słuchając nagrań ze Studiem Jazzowym Polskiego Radia, Kwintetem Stańki (oprócz "Music For K", świetna, a mniej znana "Purple Sun") można zauważyć stopniowe, niezwykle konsekwentne odkrywanie przez Seiferta świata muzyki wielkiego Coltrane'a. W konsekwencji doprowadziło ono do całkowicie osobnego, niepowtarzalnego "przełożenia" fraz saksofonu na język skrzypiec. Seifert nie bał się w swoich poszukiwaniach sięgać ani po elektryczne wzmocnienie i przetwarzanie, ani po ryzykowne, na granicy wykonalności struktury modalne, które wręcz wymagały pokonania bariery fizycznego bólu. Dochodził do sublimacji energii na granicy krzyku, jego skrzypce momentami brzmiały równie potężnie, jak tenor Trane' a, ale kiedy trzeba, przechodziły transformancję w neoromantyczny i liryczny świat, w którym ujawniał się klasyczny warsztat artysty, niejako "odkupujacego" w ten sposób wszelkie jazzowe szorstkości i chropowatości.
"Man of the Light" to płyta monumentalna. W tej sesji WSZYSTKO się zgadza! Ryzykowna,"kulawa", na granicy "wywrotki" i, paradoksalnie, w całym tym niby-bałaganiarskim podejściu stuprocentowo współbieżna, pulsująca gra sekcji Hart/ McBee stwarza idealną podstawę rytmiczną dla właśnie takiego solisty. Mało tego - na szczyty ekspresji wznosi się niemiecki pianista Joachim Kühn, którego nigdy przedtem, ani potem nie słyszałem grającego z taką energią, feelingiem i drivem. Krążą zresztą różne legendy na temat tego, jakimi środkami muzyk ten został pobudzony podczas nagrania do "odmienego stanu świadomości".
Już w pierwszym na płycie "City of Spring", wychodzącym wręcz z rockowej ekspresji, skrzypce wchodzą na najwyższy ambitus, ciągnąc muzykę nieuchronnie w stronę Coltrane'a i prowadząc do osadzonego w pulsacji free, w którym z ogniem kulminuje Kühn swoim solem. Tytułowy "Man of the Light" przynosi pewne uspokojenie, ale tylko pozorne: gdzieś pod spodem tematu pulsuje wulkan, do którego erupcji stopniowo prowadzi solo fortepianu - w końcu biorą górę skrzypce i niczym saksofon wielkiego Johna płynąc kilkoma dźwiękami kantyleny ponad harmidrem sekcji przechodzą w końcu do tego niesamowitego, seifertowskiego krzyku: tryle, oktawy, szorstkie forte, potęga... Ciekawym i na owe czasy odważnym zabiegiem było bardzo świadome stosowanie techniki wielośladowej - zwielokrotniane przez kolejne nakładki tryle i biegniki dają w efekcie niezwykle głęboko brzmiące i spójne, bo w końcu grane przez tego samego muzyka tekstury. Słychać to w następnej kompozycji - "Stillness" granej tylko w duo z Cecilem McBee, który jest tu godnym partnerem Seiferta: łącząc zarówno w partiach solo, jak też w akompaniamencie melodyczny zaśpiew z potęgą brzmienia nawiązującą do wielkiego Scotta La Faro. Kolejny utwór na płycie to połączenie latin ze swingiem: niezwykle energetyczny i zdominowany przez głęboko emocjonalną, a przy tym absolutnie wyzwoloną grę lidera "Turbulent Plover". Seifert wyraźnie nawiązuje tu do Tynera, który właśnie w latach 70. był w szczycie formy (polecam tu dla porównania porażające ekspresją nagranie z Jazz Jamboree 74 "Walk Spirit, Talk Spirit", zresztą wydane na winylu przez Muzę). Muzyk ten przez wiele lat nie mógł odżałować, że nie doszło do współpracy z Polakiem i, jakby próbując wejść w ten obszar niespełnienia, grał potem z czarnym skrzypkiem Michaelem Whitem. Na poczatku lat 80. słyszałem go w tym składzie - piękna baśń, ale nie Ta...
Lata 70. to początek ekspansji elektroniki w jazzie i rocku. Seifert, jak każdy świadomy artysta, korzystał z tych, nowych możliwosci wyrazu, czego dowodem chyba najbardziej osobna na tej płycie, przesiąknięta niezwykłą aurą kompozycja "Love in the Garden". Pojawia się tu kolejna, ważna postać jazzu europejskiego: Jasper van't Hof, grając tylko w tym, jednym utworze, ale za to jak! Jego klawiatury brzmią przestrzennie, z głęboką nutą pedałową w podstawie, a szerokie akordy podbarwiane umiejętnie vibrato dają jakieś zupełnie nieziemskie poczucie głębi. To totalna, elektroniczna mistyka i ... ewidentny dark ambient - w czasach, w których to pojęcie nawet jeszcze nie istniało. Tu zresztą sam Seifert pięknie i świadomie łączy jazz i klasykę: zarówno w sensie ekspresji, frazowania, jak i sonorystyki, a mroczne brzmienie instrumentów klawiszowych kontrastujące ze skrzypcami, jakby niosącymi światło, wręcz ewokuje skojarzenia z gnostyckim napięciem między dwoma światami.
Ostatni utwór to "Coral", gdzie dość nieoczekiwanie pojawia się latin groove, na którym skrzypce budują kwartowy temat, zatrącający - momentami tylko, ale jednak - o ... country! Rozwichrzone granie sekcji skutecznie rozprowadza rytm, dając idealny fundament dla improwizacji - także pianisty, który po raz kolejny staje na wysokości zadania, pięknie różnicując solo strukturalnie jak i pod względem techniki, która tu jest ewidentnie środkiem wyrazu, a nie celem samym w sobie. Seifert z kolei swobodnie płynie ponad podkładem, grając lekko, ale od czasu do czasu "dociskając pedał gazu" i pokazując jak wiele można osiągnąć zróżnicowaniem frazy i dynamiki, niekoniecznie wchodząc na poziom ekspresji typu "dużo-gęsto-głośno". Ostatnie zdanie to krótkie ending solo Billy'ego Harta - jedyne na płycie i może więcej mówiące swoją oszczędnością, niż wielominutowe popisy perkusistów, będące wtedy w modzie. Muzyk ten zresztą nie potrzebował tu tego typu dowartościowań: po prostu swoim graniem w sekcji po mistrzowsku "załatwił" wszystko - to wielka szkoła, lekcja pokory i tego, czym w istocie są w jazzie bębny. Mówiąc zaś z innego, może nawet istotniejszego w tym przypadku poziomu obserwacji, czy percepcji - tu ocieramy się cały czas o voo-doo...
Osobną wartością tego, w końcu ledwie 40-minutowego nagrania jest jego głębokie, wewnętrzne zróżnicowanie - niezwykle świadome operowanie kontrastami na wszystkich poziomach: także, podkreślmy to, układu kompozycji. To czysto europejska z ducha produkcja, na której Seifert jest w szczycie formy: zarówno jako instrumentalista, jazzman, jak i kompozytor - wolna od komercyjnej presji, która w pewnym stopniu odbiła się na pierwszej, zresztą nagranej w świetnym towarzystwie, płycie dla Capitolu. Ostatnia "Passion" to z kolei emanacja czystego piękna i, choć nagrana w czasie, gdy śmiertelna choroba miała wyraźny wpływ na fizyczne możliwości artysty, dobitnie ukazująca, jak świadomość Twórcy w zadanej, niełatwej sytuacji, potrafiła znaleźć optymalny sposób wyrażenia siebie przez dźwięki.
Tyle o "Man of the Light" - płycie, której wyjątkowość powoduje, że wraca się do niej nieprzerwanie. W moim przypadku, przez dwadzieścia parę lat... Pozostają pytania - o rolę wielkiego polskiego skrzypka, spuściznę po nim, pamięć o niej, wreszcie - jej konsekwencje.
Można paradoksalnie zapytać - a co by było, gdyby dalej żył? Z pewnością, jako jeden z nielicznych, którzy ze względu na wielkość talentu i oryginalność, byli zapraszani przez największych światowego jazzu, a nie prosili, miałby przed sobą wielką i opartą na realnych podstawach karierę w kraju, w którym narodził się jazz.
W tamtych czasach jakimś, dziwnym zbiegiem okoliczności nie trzeba było sponsorów - potężnych kompanii telefonicznych, producentów tych, czy innych napojów, hucpy w mediach i natrętnego wciskania ludziom w głowy urojonych wielkości. Dzisiaj hasła w rodzaju "światowa kariera", "wielki sukces w Ameryce" nie mające żadnego odbicia w rzeczywistości, kreowane wyłącznie na potrzeby lokalnego rynku, mimo wielkich nakładów przynoszą mizerny skutek. Mimo, że w niektóre produkcje włączani są, skuszeni wysokimi honorariami artyści o znanych nazwiskach, rzadko z akcji tych wynika coś więcej, niż przepływ gotówki z konta na konto. Osobowości w sztuce nie da się wykreować - ją się po prostu ma, albo... święty Boże nie pomoże! Może w pop kulturze można ludziom wmówić, że ta, czy inna osóbka jest Wielką Gwiazdą, ale w jazzie, sorry Panowie od PR, to nie działa. Kto jak kto, ale jazzowa publiczność nie kupuje kitu, tu się muzyki SŁUCHA, a nie sprzedaje/kupuje, o czym zdajecie się zapominać. W swoim czasie pochodzący z komunistycznego kraju (co bywało poważnym utrudnieniem), wyglądający trochę jak hippie, szczupły człowiek w prostej koszuli, ze skrzypcami w ręku stawał przed publicznością, czy w studiu przed mikrofonem i po prostu grał swoje: tylko tyle i aż tyle - nic więcej! To wystarczało...
W mojej prywatnej kolekcji zdjęć jest jedno szczególne, nigdzie dotąd nie publikowane - prezent otrzymany w 1981 roku od niemieckiego saksofonisty tenorowego Rolanda Schmitta. Przedstawia Seiferta podczas koncertu w Muenster. Twarz skrzywiona w grymasie ekstazy/bólu/tworzenia, oczy zamknięte, ręka prowadząca smyczek z wyraźnie zarysowaną żyłą... Jedyne słowo, jakie mi przychodzi na myśl w związku z tą fotografią, to PASSION/PASJA, ale w pełnym zakresie znaczeń tego pojęcia - włącznie z teologicznym...
Co jeszcze, gdyby? Może to, że jazz polski znacznie bardziej konsekwentnie i śmielej podążałby drogą eksperymentu, poszukiwań własnego wyrazu - oryginalności. Po latach 70., kiedy polscy muzycy jazzowi wytyczali kierunki, byli prekursorami, na swój sposób budując wspólną kulturowo, europejską ojczyznę wbrew politycznym podziałom, nastąpił okres pewnego zamieszania - nie tylko w sferze artystycznej, gdzie wpływowa grupa działająca także w mediach publicznych (innych wtedy nie było) mniej lub bardziej świadomie usuwała w cień wszystko, co kojarzyło się z ryzykiem artystycznym, lansując z uporem godnym lepszej sprawy swój, zachowawczy punkt widzenia na jazz. Generacja wielkich, którzy w 50. latach budowali pojęcie Polish jazz nie potrafiła, a raczej nie chciała przekazać pałeczki kolejnym pokoleniom. Ten stan rzeczy trwa zresztą nadal, co widać dobitnie na przykładzie Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, które już kilkanaście lat temu praktycznie przestało być wspólnym dobrem i eksponentem całego środowiska, zamieniając się w hermetyczne zgromadzenie o dramatycznie rosnącej średniej wieku. Poważnym problemem jazzu polskiego jest dziś brak wewnętrznego zorganizowania, wspólnoty działania - także w sprawach ogólnych oraz rosnący dystans międzypokoleniowy. Mimo to, potencjał tego środowiska twórczego jest wielki i, lepiej, bardziej skutecznie wykorzystany mógłby być. Mam nadzieję, że będzie jednym z ważniejszych sposobów manifestacji naszej kulturowej obecności w rodzinie europejskich narodów.
Kiedy słucham muzyki Seiferta, znajduję w niej idealny stop wartości uniwersalnych i pochodzących z własnych korzeni - energii jazzu i słowiańskiego liryzmu, klasycznego warsztatu i niczym nieskrępowanej swobody improwizacji, rygoru kompozycji i spontanicznej, kujawiakowo- oberkowo- krakowiakowej, tanecznej, transowej nuty. Ponad wszystko cechują ją, co słychać w każdym dźwięku, wyzwolenie i radość tworzenia, a przy tym to, co konstytuuje każdego prawdziwie wielkiego artystę: wierność własnym przekonaniom. Może jednym z najważniejszych przesłań płynących z tej twórczości jest to, żeby w sztuce po prostu pozostać sobą. Da się je sprowadzić do prostego stwierdzenia, którym wielki polski poeta Zbigniew Herbert zakończył "Przesłanie pana Cogito": "BĄDŹ WIERNY, IDŹ!"
Wojciech Konikiewicz (recenzja napisana dla Jazzi Magazine)
E&D