Mam tę płytę od dłuższego czasu, lecz dopiero niedawno się za nią zabrałem. Czy jest genialna, to nie wiem, ale ma swój styl. Czasem miewam problem z odbiorem albumów typu: znana grupa X gra numery znanej grupy Y, bo wynik nie przypomina ani X ani Y. Kawałki, które bardzo dobrze znamy brzmią inaczej niż zwykle i muzycy, których bardzo dobrze znamy, tez brzmią inaczej. I nie wiadomo jak to chwycić. Tym razem też tak było, ale nie powodowało u mnie zgrzytu, tylko stanowiło esencję zabawy. Cały bajer polega na tym, że Vanilla Fudge, to grupa starsza od Zeppelinów (zresztą ładnie napisano w książeczce o tym, jak się kumplowali i jak początkowo VF byli mentorami LZ, a potem sytuacja się odwróciła). I numery Zeppelinów nie brzmią w rezultacie jak odświeżone, tylko przeciwnie (przynajmniej niektóre) – jak postarzone. W zasadzie rezultaty są do przewidzenia. Kiedy Vanilla Fudge grają covery, to to już nie jest zwykłe granie coverów, bo oni z przerabiania cudzego materiału zrobili niesamowita sztukę i właśnie na tym przecież wypłynęli w 1967 roku. Tylko, że wtedy grali lekkie piosenki (np. Beatlesów) przerobione na monumentalne, trochę psychodeliczne numery siedzące na organowych riffach i celowo „ociężałej” grze reszty zespołu. A teraz wzięli na warsztat nie piosenki tylko kawałki, rzeczy legendarne w równym (a może nawet większym) stopniu za sprawą niesamowitego wykonania, co kompozycji. Więc zadanie mieli znacznie trudniejsze. Mark Stein nie ma przecież głosu Roberta Planta. Martell też nie jest gitarzystą kalibru Page’a. Lepiej wypada porównanie sekcji rytmicznej Bogert-Appice z Jonesem i Bonhamem, ale wciąż trochę brakuje. A jednak wyszli obronną ręką, bo podeszli do tego sprytnie. Stein nie próbuje naśladować Planta, śpiewa po swojemu tzn. jest zakorzeniony w klasycznym R&B. Sekcja rytmiczna Bogert-Appice bardzo się rozwinęła od czasu wczesnego Vanilla Fudge (po drodze był przecież Cactus, Jeff Beck i współpraca z różnymi innymi) i ma swoją własną, charakterystyczną motorykę. Najważniejsze strategicznie jest zaś drugie wcielenia Steina tzn, klawisze (głownie hammondy, choć nie tylko). U Zeppelinów za klawiaturą siadywał John Paul Jones, który jednak był przede wszystkim basistą, więc drugi instrument stanowił raczej uzupełnienie. A tu Stein gra na całego, odciążając trochę Martella, z którym stanowi świetny tandem. I wspólnie robią dość dużo i na tyle inaczej, żeby nie tyle wytrzymać porównanie z Pagem, co porównania tego skutecznie uniknąć. I dzięki temu triumfują – absolutnie bezkrwawo.
Dodam, ze część utworów jest spowolniona w sposób typowy dla Fudge i inaczej ustawiona rytmicznie, ale nie wszystkie. A nawet te spowolnione i upsychodelicznione za sprawą wokalu i hammonda, zachowują część energii oryginałów. Dostajemy więc nie tylko zupełnie inne wersje zeppelinowych klasyków, ale też i odmienne wcielenie waniliowców, bo jednak bardziej gitarowe i gęste niż zwykle. Jeśli się więc oczyści mózg z oczywistych faktów, to można nawet momentami odnieść wrażenie, że słuchamy kapeli z dawnych lat, grającej na nowo swój własny materiał, materiał, który Zeppelini też nagrywali, ale wtórnie. Jest to oczywiście wrażenie absolutnie psychodeliczne, ale czy nie o to tu właśnie chodzi?