Witajcie. Zaznaczam, że był to mój pierwszy koncert JT więc na pewno trzeba brać poprawkę.
W dwóch słowach:
Na plus
+ popisy sceniczne Iana
+ wciąż znakomite umiejętności Iana gry na flecie poprzecznym
+ wspaniałe brzmienie tegoż fletu
+ niesamowite zgranie zespołu
+ poczucie humoru --> żarty Iana i krótkie anegdotki oraz historie między utrowami (REWELACJA, tak się jeszcze nigdy nie uśmiałem podczas koncertu, a było ich sporo)
+ kontakt Iana z publiką (patrz: j.w.)
+ naprawdę widoczna radość z grania członków zespołu
+ świetny basista, bardzo pasuje do reszty zespołu, a jak wiemy to już 7 bodajże
+ cieszy, że JT co jakiś czas zmieniają set listę, a nie klepią przez całą trasę jednego zestawu, jak np. Deep Purple... w ten sposób utwory, które słyszałem dzień wcześniej z DVD były inne (oczywiście oprócz tak zwanych "pewniaków" ,które są raczej zawsze)
+ wykonanie Rocks on the Road podczas próby przed koncertem (nie ma to jak stać na samochodzie i oglądać z daleka scenę i słyszeć Rocks on the Road --> patrz: minusy)
+ to jednak wspaniałe chwile usłyszeć typowe Tullowe klimaty pokroju... najlepsze chwile koncertu: Song for a Cuckoo, Bouree, A New Day Yesterday i Locomotive Breath.
Na minus
- solowe popisy Martina Barre --> niestety, po zmianie gitary na PRS'a to już po prostu nie jest TO brzmienie... PRS jest mdły to raz, ale dwa... mam wrażenie, że Martin próbuje przeskoczyć sam siebie i udowodnić całemu światu, że "jeszcze może" ... wysila się i gra na szybkość, jedzie po skalach góra dół, zamiast po prostu zwolnić, pomyśleć i czasem subtelnie akcentować tam gdzie trzeba, stworzyć jakąś melodię, dźwiękową opowieść... za dużo fajerwerków
- kilka nudnawych utworów, których albo nie znałem, albo znałem słabo... np. kawałek, który nastąpił natychmiast po We Used to Know, utwór, który Ian zapowiedział jako "najgorszy utwór jaki napisał", oraz jeszcze ze dwa inne, np. nudnawy Jeffrey goes to Leicaster
- tu trudno mi ocenić, bo coś takiego nie powinno podlegać ocenie... chodzi o głos Iana, po prostu jest już słabszy, brakuje mu niskich rejestrów i czuć, że śpiewanie sprawia mu większą trudność
- oczekiwany przeze mnie A New Day Yesterday został zagrany krócej niż się spodziewałem (a dzień wcześniej oglądałem DVD z koncertu JT z AVO Sessions 2008 i tam rozimprowizowali się przecudnie!)
- brak Rocks on the Road podczas koncertu, byłem prawie pewien, że będzie (patrz: plusy)
- brak mojego ukochanego Song for Jeffrey (kiedy Ian zapowiedział, że teraz będzie piosenka o Jeffrey'u miałem maleńką nadzieję, choć wszelkie set listy przeczyły jakoby grali Song for Jeffrey, no i niestety to była tylko Jeffrey goes to Leicaster, ale z tego co wiem to raczej nie grają SfJ i chyba Ian miałby problemy z zaśpiewaniem?)
- zbyt mocno zagrany Aqualung, za duża siła, za duży wykop gitary... chciałem nieco bardziej subtelnie
- niemożność złapania zespołu po koncercie... a specjalnie wziąłem dwa albumy
W skrócie tak to wygląda. Mimo, że jest trochę minusów, to jak widzicie są one naprawdę czymś co możnaby pominąć i przecziętny widz (ja się czepiam może ) raczej nie zwróciłby uwagi na nie, a dotyczą one głównie moich subiektywnych odczuć odnośnie gitary Barre oraz braku lub obecności takich czy innych utworów. Ogólnie rzecz ujmując, był to udany, a może i wręcz bardzo udany koncert, który na pewno zapadnie w mojej pamięci. Wspaniale było usłyszeć tullowe klimaty zwłaszcza podczas Song for a Cuckoo, Bouree, A New Day Yesterday i Locomotive Breath. Flet Iana Andersona nadal miażdży i cieszy, a muzyka, jego zachowanie sceniczne i wyśmienity humor poprawiły mi nastrój Mam nadzieję, że jeszcze dane mi będzie ich (lub chociaż Iana) usłyszeć.
Jak było w Warszawie?