Studyjny album TYA bez Alvina Lee sprzed kilku lat. Kupiłem jakiś czas temu zachęcony entuzjastycznymi opiniami z koncertów w Polsce. Kupiłem... i pozbyłem się po tygodniu. Dałem płycie 10 przesłuchań - bezskutecznie.
Nowe kompozycje nawet niezłe. Gitarzysta umie co trzeba, ogółem skład ma potencjał. Ale wszystko zagrane po hardrockowemu, chwilami plastikowe syntezatory, toporna produkcja (chyba basista się tym zajął), bezbarwny wokal, często silący się na coś, co jest poza jego zasięgiem. Poszczególne kawałki nagrywali osobno w krótkich przerwach pomiędzy koncertami i to niestety słychać. Owszem zagrane z kopem, ale wyszła im rąbanka: bez finezji, bez polotu, niespójne, sklecone w pośpiechu. I brzmi jakby było zbierane z jednego mikrofonu u sąsiadów. A można było się lepiej przygotować, spędzić trochę więcej czasu nad materiałem, nagrać na lepszym sprzęcie itd. Przede wszystkim - zastanowić się, jaki efekt chce się uzyskać. Wypracować jakąś wizję całości.
Do utworów studyjnych dodali dwa nagrania koncertowe, też takie sobie odgrywanie klasyków. Gitarzysta pewnie świetny technicznie ale na moje ucho "anonimowy" - słuchając miałem wrażenie że w co drugiej knajpie w USA można usłyszeć ciekawsze gitarowe dźwięki,w dodatku z o niebo lepszym wokalem. Brzmienie gitary zdecydowanie mi się nie podobało: ostre ale bez bluesowego ciepełka.
Ogółem - naprawdę wstyd, żeby markowa kapela wypuszczała płytę na poziomie demówki. Lenistwo, bałaganiarstwo, pośpiech, bezmyślność i brutalne cięcie po kosztach.
Mam wrażenie, że wiele płyt nagrywanych u nas przez muzyków, którzy żyją z czego innego jest na wyższym poziomie. Bo same umiejętności, doświadczenie i legendarna przeszłość to nie wszystko - trzeba się jeszcze trochę postarać.
Pradopodobnie panowie wyciągneli z tego wnioski, poprawili to i owo i na późniejszych koncertach już błyszczeli. Niemniej szkoda, że wcześniej zaliczyli taką wpadkę...
(Michał - odradzam licytowanie w kosmos
)