Wiem, że to nie blues, że ten koncert już był. Ale ciągle jest w mym sercu i głowie i chciałbym sie z Wami podzielić wrażeniami.
29 września, Wrocław, Hala Stulecia (Ludowa), mija godz. 19. Zapełniają się ostatnie wolne miejsca. Gasną świtała. Reflektory kierują się na scenę, na której wśród braw pojawiają się muzycy. Nagle hala eksploduje – na scenę wbiega drobny, starszy pan ubrany w staromodny garnitur, na głowie kapelusz. Leonard Cohen. Mam łzy w oczach i ściśnięte gardło. Jak wielu. Krótkie przywitanie z publicznością i zaczyna się „Dance me to the end of love”. I wielka ulga. To jest ciągle ten sam głos! Mimo 74 lat! Przed koncertem bardzo obawialiśmy się, że wiek ma swoje prawa, że Cohen nie może brzmieć na koncercie jak kiedyś. Ale brzmi! Pamiętam zażarte dyskusje, czy Cohen ma głos, czy go nie ma. Najbardziej spodobała mi się czyjaś wypowiedź, że Cohen ma najwspanialszy brak głosu, jaki można sobie wyobrazić.
Na sali panuje fantastyczna atmosfera. Od pierwszego dźwięku. Przez cały koncert. Każdy utwór witany jest krótkimi, ale bardzo gorącymi brawami, a potem widownia zamiera i chłonie i reaguje na każde słowo, na każdy dźwięk. Nie widziałem jeszcze żeby ludzie w takim skupieniu słuchali koncertu. I eksplozja braw na koniec każdej pieśni.
Mija pierwsza godzina koncertu. Przerwa. Część widzów wychodzi z sali – ja nie jestem w stanie się ruszyć. Należę do pokolenia, które Maciej Zębaty nauczył słuchać Cohena. Pierwsze akordy jakie nauczyłem się grać na gitarze, to akordy „Susane” i „Famous Blue Raincoat”. Potem był rok 1985 – pierwsza wizyta Cohena w Polsce i zdobyte po całonocnym staniu bilety na koncert w Poznaniu. I tamten koncert. Tak niesamowity, nierealny w tej beznadziei komuny.
Kończy się przerwa. Zaczyna się druga część koncertu. I dzieje się coś wspaniałego. Cohen i zespół z każdym utworem rozkręcają się. Grają coraz lepiej. Cohen bierze gitarę do rąk. „Susane”!
Mija druga - godzinna część koncertu. Koniec. Owacje na stojąco. Po chwili zespół wraca na scenę. Bisy. OSIEM bisów! Słownie: O S I E M!!! Przy chyba szóstym, jak rozległy się pierwsze dźwięki „Famous Blue Raincoat” odleciałem zupełnie. Szaloną owację wzbudziły słowa kolejnego wspaniale pasujące do sytuacji: „I tried to leave you,… I hope you're satisfied”
I ostatni – Whither Thou Goest – odśpiewany prawie acapella przez cały zespół razem z personelem technicznym.
Wspaniały koncert. Magiczny. Pod każdym względem. Muzycy, dźwięk, oświetlenie, publiczność i przede wszystkim Leonard Cohen. Nie pamiętam kolejności utworów, ale zostały zagrane wszystkie najważniejsze.
Wiem, ze jestem bezkrytyczny, ale trójka dwudziestolatków, która była ze mną i Cohena, i koncert odebrała tak samo.
Wracaliśmy obdarowani olbrzymia ilością pozytywnej energii i pozytywnych emocji. Podobnie jak po koncercie Erica Claptona. O ile po Claptonie były to emocje rozbujane bluesem i rockiem, to tu wyciszenie, spokój, poezja.
I tylko cień smutku na koniec, że chyba był to ostatni koncert, że to było pożegnanie.