autor: StS » października 18, 2008, 9:00 pm
Karambol napisał w taki sposób, że łatwo nieświadomie powtórzyć jego słowa, ale milczeć o płycie z przewrotnym tytułem "Alive" nie potrafię.
Pierwszy raz słuchałem "Alive" w poniedziałek i uświadomiłem sobie wtedy, że nie mogę powiedzieć, żeby ten krążek mnie uszczęśliwił. Powód jest jeden - ta płyta nie zastąpi wrażeń, których Devil Blues potrafi dostarczyć na koncercie, a nie mam okazji często słuchać zespołu na żywo - ostatnio na ubiegłorocznym festiwalu Blues nad Okszą. Nie pomogła myśl, że będę mógł być na koncercie już za kilka tygodni. Od wtorku było już lepiej (poniedziałek był akurat trzynastym dniem miesiąca), a teraz krzywa samopoczucia jest w górnej strefie.
Trzeba koniecznie napisać o technicznej stronie nagrań, ponieważ może ona być zaskoczeniem dla niektórych słuchaczy przyzwyczajonych do nagrań 'po przejściach'. Jestem przekonany, że nie zastosowano przy obróbce dźwięku kompresji powodującej zubożenie wrażeń słuchowych (). Nagrania mają dużą dynamikę, co oczywiście można najłatwiej docenić słuchając np. nieprzeciętnego Dream. Jest powietrze, przestrzeń, jest również energia. Są wyciszenia, delikatne dźwięki, są również odgłosy burzy. Subtelne, falujące skwierczenie aparatury (to chyba Fender Vibro King) słychać na początku Who knows. Skwierczenie kojarzy się z kuchnią i to skojarzenie jest tutaj na miejscu, bo to nagrania na żywo. Devil Blues wysmażył płytę, a po wchłonięciu z niej nagrań wzrasta apetyt.
Szkoda, że Who knows nie zostało zagrane w wydłużonej wersji. Od czasu, gdy usłyszałem ten utwór w drugim dniu Jimiway Blues Festiwal w 2006 roku, interpretacja Devil Blues mnie unosi. Można wymieniać inne utwory, których wersje koncertowe chciałoby się mieć na płycie. Czuję niedosyt, ale nie można mieć wszystkiego - to tylko jedna płyta, chociaż czas nagrań przekracza 70 minut. W epoce winyli ten zapis zająłby dwa longplaye. Tutaj Who knows połączono z Machine gun, dźwięki krążą i wirują, co szczególnie słychać przez słuchawki. Realizatorzy dźwięku zapewne nie przyjęli, że ta płyta ma być słuchana z wykorzystaniem głównie krótkich kanalików w głowach, więc odłóżcie na bok słuchawki i poddajcie się dźwiękom. Jeśli byliście kiedyś na koncercie Devil Blues i lubicie takie granie, to powinna wrócić tamta atmosfera i emocje. Jeśli nie byliście, trzeba to szybko zmienić. Ta muzyka nie wymaga bardzo bliskiego kontaktu z wykonawcami, nie potrzeba mieć muzyków na wyciągnięcie ręki. Między sceną, a widownią może być metalowa bariera, a nawet fosa bez mostu zwodzonego - ważne, żeby docierał pełny dźwięk. Przeszkody stają się wtedy nieistotne, muzyka je eliminuje. Krótkowidz może być bez okularów, dalekowidz w okularach do czytania, ale stopperów nie powinno być w uszach.
W nagraniach gitara buduje nastrój, wyzwala emocje, uspokaja, kołysze, ale też dyktuje zasady, pobudza, wyzwala energię - w połączeniu z emocjonalnym wokalem powstaje niezwykła atmosfera. Lubię dźwięki organów Hammonda i tutaj one też są w odpowiedniej formie. Być może dzięki obecności tego instrumentu doczekaliśmy się zapisu koncertowej wersji rewelacyjnego Come fly with me poprzedzonego nastrojowym Sounds of freedom. Obrazu dopełnia sprawna sekcja, w której bas płynie i nie dudni monotonnie, a perkusja gra, a nie wali bez umiaru własnym rytmem.
Na "Alive" mamy wyważone proporcje w ilości utworów obcych i własnych (autorów odczytacie z okładki - założyłem, że będzie to tekst bez imion i nazwisk). Muzycy Devil Blues dodają obcym kompozycjom nowych barw (to twórcze podejście znamy już z płyty ), a ich własne kompozycje rozwijają się nabierając nowego smaku.
Powtórzę: czuję niedosyt.
Czuję też ciarki i wzruszenie. Chyba tak powinno być.