Słucham sobie ostatnio Scotta Holta i zachodzę w głowę, dlaczego gość się bardziej nie przebił. Tak, wiem, że w USA są setki znakomitych gitarzystów, a w latach 80-tych co piąty nastolatek wylatywał z liceum, bo ćwiczył palcówki SRV zamiast się uczyć. Mimo to, uważam, że Holt powinien był się oderwać od peletonu, a nie nagrywać kolejne płyty dla kompletnie nieznanych wytwórni. Zaczął może przeciętnie - od fascynacji Hendriksem, ale już 10-letni staż u Buddy Guya to nie byle co. Na bazie tych i innych gitarzystów wyrobił sobie styl, który nie jest jakąś prostą krzyżówką, mam wrażenie, że rożne wpływy ciekawie się u niego przegryzły. Nie szpanuje solówkami, fantastycznie dawkuje napięcie i stopniowo uwalnia emocje. Do tego ma mocny, ciepły baryton i jest chyba nawet dość przystojny, choć moja żona twierdzi, że zbyt gładki i kotletowaty. Mniejsza o prezencję. Odkąd się przeniósł do Tennessee nasycił swoją muzykę większą niż przedtem ilością country, co daje ciekawy efekt i teoretycznie - większy potencjał komercyjny. Mimo, że na jego muzykę składają się miedzy innymi blues, rock, boogie i właśnie country, czyli razem ciasto w sam raz na southernowy placek, Holt nie ociera się nawet o southern rocka. Do spółki z niejakim Flemingiem pisze dobre własne numery (pełno ich np. na płycie "Revelator"), zdarzają się też im pomysłowe teksty ("Computer Baby", "Give Up Drinkin'") i ogólnie nie ma słabych punktów. Do tego zdaje się nie nadużywa, pielęgnuje wartości rodzinne i skupia się na tym, na czym powinien. Mam trzy jego płyty (Dark of The Night, Chipped Front Tooth i rzeczonego Revelatora) i raczej na tym nie poprzestanę. Czyżby problemem Scotta był nadmiar spokoju i skromności? Bo talentu mu moim zdaniem nie brak. Kto jeszcze lubi Holta - wystąp.