Granice sztuki - pytanie do forumowiczów
: listopada 20, 2008, 12:07 pm
"Chodzi o to, żeby muzyk poprzez dźwięki przekazywać słuchaczom swoje uczucia" - słyszałem to zdanie już tyle razy, tak tym przesiąkłem, że sam zacząłem niedawno bezmyślnie powtarzać. Do czasu - bo właśnie naszła mnie pewna refleksja. Może zacznę od obrazowego przykładu.
Wyobraźmy sobie film wybitnego reżysera i z wybitnym aktorem w roli bohatera cierpiącego na depresję.Bohater męczy się, oglądamy jego problemy i rozterki przez dwie godziny, aż wreszcie w finałowej scenie odbiera sobie życie. Aktor dał z siebie wszystko - Oscar murowany. Nawet twardzi faceci są poruszeni wychodząc z kina, panie - wiadomo - chlipią. Nie ma wątpliwości, że zaserwowano nam mocny kawał sztuki.
A teraz wyobraźmy sobie inny film - dla odmiany dokumentalny - nakręcony przez samego bohatera amatorską kamerą. Gość spowiada nam się do kamery ze swoich cierpień, jąka się, głos mu się łamie. Oznajmia, że dłużej już nie wytrzyma i (podobnie jak bohater filmu wcześniejszego) też popełnia samobójstwo. Załóżmy nawet, że w ostatniej chwili wyłączył kamerę i samego widoku śmierci nam oszczędził, a o fakcie owym dowiadujemy się z innych źródeł.
Który film poruszył nas bardziej? Oczywiście ten drugi - ponieważ pokazywał tragedię prawdziwą. Ale - uwaga – nie dlatego nas przecież poruszył, że był lepszy artystycznie. Artyzmu tam przecież nie było w ogóle. Była naga rzeczywistość.
To oczywiście sytuacje skrajne - w życiu częściej zdarzają się pośrednie. Czy był wybitnym aktorem Jan Himilsbach? Na pewno znakomicie wypadał w rolach prostych, steranych życiem facetów o przepitych głosach. Ale - zaraz, zaraz - on przecież był prostym, steranym życiem facetem o przepitym głosie. I nawet, jeśli sam nie pisał sobie tekstów ról, to jednak były one dość starannie dobierane a niekiedy pisane pod niego. Krótko mówiąc, nie dlatego dobrze grał, że grał, ale dlatego, że niewiele grał a dużo był - co oczywiście też jest umiejętnością, bo niektórzy naturszczycy próbują grac przed kamerą, a ponieważ tego nie umieją, to wypadają fatalnie.
Analogia do muzyki nie jest pełna, bo to sztuka w znacznie większym stopniu abstrakcyjna. Zwłaszcza w przypadku instrumentalistów, nieco mniej - wokalistów, którzy często też po trosze są aktorami. Instrumentalista przekłada emocje (niekoniecznie własne) na język dźwięków. Wokalista również, z tym, że on, (choć odmiennie niż aktor) to jednak interpretuje tekst. I nawet, jeśli tekst nie jest jego autorstwa, to im bardziej jest zbieżny z jego życiem i emocjami, tym bardziej zaciera się granica pomiędzy sztuką a rzeczywistością.
Jeśli na przykład ktoś śpiewa o bólu, strachu, samotności i (mimo wszystko) nadziei i jest w tym rewelacyjny a jednocześnie wiemy, że naprawdę przeżywa ten ból, strach, samotność i (mimo wszystko) nadzieję, to rodzi się pytanie, do jakiego stopnia jest na scenie artystą. Jeśli ten ktoś śpiewa o nałogach i o śmierci a wiemy, że jest uzależniony i uzależnienie to do śmierci go doprowadza, to nasze pytanie staje się coraz bardziej natrętne. Gdzie kończy się sztuka a zaczyna emocjonalny ekshibicjonizm?
Artysta by być wielkim, nie musi być szczerym. Emocje, którymi emanuje mogą być wyuczone, zapożyczone, podchwycone, podejrzane i posłyszane. Mogą też być wyimaginowane. Sztuką jest, aby do tych (często fałszywych) emocji odbiorcę skutecznie przekonać. W tym sensie miarą sztuki jest jej skuteczność, nie szczerość, choć szczerość może skuteczność ułatwiać.
Nie zamierzam absolutnie podważać niczyjego artyzmu – pytanie, które mnie osobiście nurtuje brzmi:
Kim my – słuchacze – jesteśmy, kiedy poddajemy się dramatyzmowi płynącemu z muzyki, jednocześnie mając świadomość tragicznych losów jej twórców? Na ile pozostajemy wtedy odbiorcami sztuki (za jakich miło nam się uważać), a na ile stajemy się tanimi podglądaczami cudzych dramatów i miłośnikami "reality show”?
Ot, takie przemyślenia, złożonego chorobą człowieka, który nie poszedł dziś do pracy – ciekaw jestem, co Wy na ten temat sądzicie.
Wyobraźmy sobie film wybitnego reżysera i z wybitnym aktorem w roli bohatera cierpiącego na depresję.Bohater męczy się, oglądamy jego problemy i rozterki przez dwie godziny, aż wreszcie w finałowej scenie odbiera sobie życie. Aktor dał z siebie wszystko - Oscar murowany. Nawet twardzi faceci są poruszeni wychodząc z kina, panie - wiadomo - chlipią. Nie ma wątpliwości, że zaserwowano nam mocny kawał sztuki.
A teraz wyobraźmy sobie inny film - dla odmiany dokumentalny - nakręcony przez samego bohatera amatorską kamerą. Gość spowiada nam się do kamery ze swoich cierpień, jąka się, głos mu się łamie. Oznajmia, że dłużej już nie wytrzyma i (podobnie jak bohater filmu wcześniejszego) też popełnia samobójstwo. Załóżmy nawet, że w ostatniej chwili wyłączył kamerę i samego widoku śmierci nam oszczędził, a o fakcie owym dowiadujemy się z innych źródeł.
Który film poruszył nas bardziej? Oczywiście ten drugi - ponieważ pokazywał tragedię prawdziwą. Ale - uwaga – nie dlatego nas przecież poruszył, że był lepszy artystycznie. Artyzmu tam przecież nie było w ogóle. Była naga rzeczywistość.
To oczywiście sytuacje skrajne - w życiu częściej zdarzają się pośrednie. Czy był wybitnym aktorem Jan Himilsbach? Na pewno znakomicie wypadał w rolach prostych, steranych życiem facetów o przepitych głosach. Ale - zaraz, zaraz - on przecież był prostym, steranym życiem facetem o przepitym głosie. I nawet, jeśli sam nie pisał sobie tekstów ról, to jednak były one dość starannie dobierane a niekiedy pisane pod niego. Krótko mówiąc, nie dlatego dobrze grał, że grał, ale dlatego, że niewiele grał a dużo był - co oczywiście też jest umiejętnością, bo niektórzy naturszczycy próbują grac przed kamerą, a ponieważ tego nie umieją, to wypadają fatalnie.
Analogia do muzyki nie jest pełna, bo to sztuka w znacznie większym stopniu abstrakcyjna. Zwłaszcza w przypadku instrumentalistów, nieco mniej - wokalistów, którzy często też po trosze są aktorami. Instrumentalista przekłada emocje (niekoniecznie własne) na język dźwięków. Wokalista również, z tym, że on, (choć odmiennie niż aktor) to jednak interpretuje tekst. I nawet, jeśli tekst nie jest jego autorstwa, to im bardziej jest zbieżny z jego życiem i emocjami, tym bardziej zaciera się granica pomiędzy sztuką a rzeczywistością.
Jeśli na przykład ktoś śpiewa o bólu, strachu, samotności i (mimo wszystko) nadziei i jest w tym rewelacyjny a jednocześnie wiemy, że naprawdę przeżywa ten ból, strach, samotność i (mimo wszystko) nadzieję, to rodzi się pytanie, do jakiego stopnia jest na scenie artystą. Jeśli ten ktoś śpiewa o nałogach i o śmierci a wiemy, że jest uzależniony i uzależnienie to do śmierci go doprowadza, to nasze pytanie staje się coraz bardziej natrętne. Gdzie kończy się sztuka a zaczyna emocjonalny ekshibicjonizm?
Artysta by być wielkim, nie musi być szczerym. Emocje, którymi emanuje mogą być wyuczone, zapożyczone, podchwycone, podejrzane i posłyszane. Mogą też być wyimaginowane. Sztuką jest, aby do tych (często fałszywych) emocji odbiorcę skutecznie przekonać. W tym sensie miarą sztuki jest jej skuteczność, nie szczerość, choć szczerość może skuteczność ułatwiać.
Nie zamierzam absolutnie podważać niczyjego artyzmu – pytanie, które mnie osobiście nurtuje brzmi:
Kim my – słuchacze – jesteśmy, kiedy poddajemy się dramatyzmowi płynącemu z muzyki, jednocześnie mając świadomość tragicznych losów jej twórców? Na ile pozostajemy wtedy odbiorcami sztuki (za jakich miło nam się uważać), a na ile stajemy się tanimi podglądaczami cudzych dramatów i miłośnikami "reality show”?
Ot, takie przemyślenia, złożonego chorobą człowieka, który nie poszedł dziś do pracy – ciekaw jestem, co Wy na ten temat sądzicie.