Dość długo trwało zanim się pozbierałem po niedzielnym koncercie
Hard Times...
Tylko dwie gitary akustyczne, harmonijka i wokal - to wystarczyło, żeby powstało dźwiękowe tsunami, którym publika została zmieciona bezlitośnie i z kretesem!
"Tylko"?...
Wszystko staje się jasne, logiczne i oczywiste, jeśli uzupełnię, że na jednej gitarze niezwykle emocjonalnymi i wirtuozerskimi solówkami budował dramatyczne napięcie
Marcin "Kocur" Hilarowicz... Druga gitara w rękach szamana sześciu strun
Piotra "Grząskiego" Grząślewicza wydawała dźwięki tak niesamowite, że słuchając ich odleciałem, jakbym był na koncercie Hendrixa pod samą sceną! I nie tylko ja...
Ich wspólne granie przeniosło mnie w czasie i przestrzeni do grudnia roku 1980, kiedy odbył się pamiętny koncert
Friday Night in San Francisco...
O harmonijce i wokalu
Łukasza "Wiśni" Wiśniewskiego trudno wymyślić jakiś nowy sensowny komplement. To, co on robi na scenie swoim charakterystycznym głosem wspartym sugestywną narracją harmonijki wymyka się jakimkolwiek słownym opisom... Łapie publikę za gardło od samego początku i trzyma... jeszcze długo po koncercie!
Każdy z tych facetów gra całym sobą; to nie było wykonywanie kolejnego "joba" tylko "rzyganie" muzyką z najgłębszych zakamarków ciała i duszy!
Niecierpliwie czekam na następne ich koncerty i nową płytę
_________________
Edit: poprawiłem datę "1880" --> "1980"