Wpadła mi w ręce kolejna dobra, a może bardzo dobra płyta wydana w znakomitym moim zdaniem dla blues rocka roku 2009. Znowu kapela z Południa, konkretnie z Glasgow, Kentucky, w sumie niezbyt daleko od Nashville i znowu lata siedemdziesiąte są inspiracją, stąd tytuł posta. Mamy do czynienia z klasycznym zeppelinowskim kwartetem, a więc gitara, bas, perkusja i energiczny krzykacz na wokalu. Od razu powiem, że dla mnie wokalista jest najsłabszym punktem zespołu, ale być może to kwestia gustu. Gdybym powiedział, że lubię wokalistów takich jak Plant to byłoby nie fair, ale powiedzmy jak Charlie Starr, Chris Robinson, nie mówiąc już o Mike’u Mattisonie. W przypadku Jarroda Englanda to zupełnie nie ta bajka, na dodatek te długie nuty śpiewane trochę w stylu Gilliana to coś czego u wokalistów nie trawię. Reszta to zanurzony po samą szyję w tradycji lat siedemdziesiątych hard rock. Nie przepadam za każdorazowym porównywaniem do rzeczy, które już zostały zagrane, ale siłą rzeczy słuchając tego typu muzyki skojarzenia muszą się same nasunąć. Po kilku pierwszych nutach gitary pomyślałem „Billy Gibbons” i dalszy ciąg to potwierdził. Pewna surowość brzmienia i koncepcja gry sekcji zdecydowanie kojarzy się z ZZ Top, poza nimi znajdziemy reministencje Zepów, Free, Cactusa, Mounatain czy dyskretne echa Jimmy Hendrixa itp. Przechodzimy do silnych stron krążka. Po pierwsze sekcja czyli Chris Hardesty na perkusji i Dean Smith na basie. Panowie grają tak jak lubię i tak jak się powinno grać hard rocka, a więc mocno, nisko i równo. Znakomite, potężne brzmienie. Po drugie, największy atut płyty czyli Greg Martin. Ten gość to jest KTOŚ. To gitara prowadząca słynnych The Kentucky Headhunters, od momentu założenia do dzisiaj. Wspaniały, old schoolowy gitarzysta używający potężnej i niezawodnej rock’n’rollowej broni – Gibsona Les Paul 1958 i rozkręconego na maksa, starego Marshalla. Greg nie wystrzeliwuje ze swego instrumentu nawałnicy nut z szybkością protonów w Wielkim Zderzaczu Hadronów, jak wielu współczesnych ekwilibrystów-pirotechników ze swoich Ibanezów. Lider kapeli gra raczej tylko te nuty co trzeba, ale mają one spory ciężar gatunkowy. Wspaniały ton, znakomite podciągnięcia, kapitalne wibrato, ale przede wszystkim brzmienie. Słuchając Les Paula 1958 w takich rękach mam wrażenie, że Ibanez i inne współczesne wynalazki to plastikowe zabawki. To archetyp rockowej gitary i rocka w ogóle. Greg Martin daje popis hard rockowego grania, na bazie pulsującej sekcji rytmicznej rąbie jeden riff po drugim, power chordy i okrasza to wszystko sporą liczbą świetnych solówek. Jeżeli ktoś lubi taką koncepcję hard rockowego, riffowego grania to ta płyta jest dla niego. Paradoksalnie to co jest silną stroną muzyki Rufus Huff jest także tym co nie pozwala powiedzieć o tej płycie „wybitna”. Kompozycje to raczej pretekst do „wygrania się” muzyków, niż wycyzelowany, przemyślany materiał, harmonicznie i melodycznie pozostają sporo do życzenia. W sumie dosyć rzadko w ogóle słyszymy pełne akordy, dominują power chordy, a zapadających w pamięć melodii raczej nie znajdziemy. Gdyby na płycie było więcej takich kawałków jak „Hain't No Good Life” byłbym znokautowany, tym niemniej polecam bo to prawdziwa muzyka grana przez prawdziwych facetów, a to cenne w tym plastikowym świecie.
http://www.youtube.com/watch?v=_kcRGBtTbIk