autor: Pawel Freebird Michaliszy » czerwca 30, 2010, 9:36 pm
no to inne spojrzenie na Gov't Mule...
kto ma ochote niech sobie zapoda ten album i przeczyta!
Pozdrawiam serdecznie
....................................................
GOV’T MULE – Life Before Insanity/ produkcja Michael Barbiero/ Capricorn Records 2000
Ta płyta mogła zawierać wszystko, tylko nie to czego oczekiwaliśmy, a i tak byłaby albumem bardzo oczywistym w twórczości tego genialnego zespołu.
Life Before Insanity; czy tak będzie wyglądała muzyka rockowa w XXI wieku? Gdyby tak się miało stać, to można już spać spokojnie. Te zakręcone dźwięki napawają nadzieją, że nie wszystko jeszcze stracone. James Hetfield w ubiegłym roku powiedział coś bardzo ważnego ; publicznie oświadczył, że Gov’t Mule wprowadzi muzykę rockową w nowe milenium. Ale przecież Hetfield może wygłaszać również inne kwestie z którymi nie zawsze musicie się zgodzić. Ja wiem jedno, trzech facetów z głębokiej prowincji, udowodniło na swych trzech studyjnych albumach, że można tworzyć ogromną muzykę, nie oglądając się na żadne nowoczesne trendy. Choć ich muzyka na swój sposób nowoczesna przecież jest. Ta twórczość stanowi bezpośredni pomost pomiędzy tym co było, a tym co być może właśnie teraz się rodzi. Kilkudziesięcioletnie doświadczenie największych rocka (ale nie tylko rocka) słychać w tej muzyce. Mędrzec powiedział kiedyś, że lepiej i więcej widzi się, stojąc na barkach olbrzymów. Pole widzenia Gov’t Mule sięga do stylistyki Mountain, Cream, Spooky Tooth, ale też Jimiego Hendrixa, Mahavishnu Orchestra i Led Zeppelin... i dopiszcie sobie co jeszcze przyjdzie wam do głowy, a na pewno będziecie mieli rację. Czy to możliwe? Możliwe. Po setnym wysłuchaniu tego albumu, mam już niezachwianą pewność, że tak właśnie jest.
Life Before Insanity znacznie się różni od swych dwóch poprzedników. Choć sprawia wrażenie bardziej wyważonej, to ładunkiem energii jaką zawiera, można by obdzielić setki innych kapel. To niby ten sam Gov’t Mule, ale mniej tu nieokiełznanego pędu ku improwizacyjnej dzikości aniżeli na debiucie i Dose. Obydwa sprawiały wrażenie płyt koncertowych, nagranych na pełen gwizdek, zaś Life Before Insanity to już dzieło od początku do końca przemyślane. Jest na tej płycie jakaś stylistyczna klamra spinająca wszystkie utwory. Tym razem Warren Haynes, Allen Woody i Matt Abts postawili na kompozycyjno – aranżacyjny majstersztyk. Ta płyta zachwyca przede wszystkim misternością konstrukcji i niepowtarzalną atmosferą; i trudno nazwać to nieuchwytne, obecne w tej muzyce. Zebrane jedenaście kompozycji, to komercyjny strzał w dziesiątkę; komercyjny oczywiście w najsubtelniejszym tego słowa znaczeniu. To muzyka dla wszystkich obdarowanych wyższym stopniem rockowego wtajemniczenia. Na koncertach Gov’t Mule wspólne święto mogą obchodzić fani Grateful Dead i Metalliki. Niemożliwe stało się możliwym. To muzyka o niesamowitej zadziorności i mocy; i dodajcie jeszcze do tego psychodeliczny klimat końca lat sześćdziesiątych oraz jazzowe zapędy trójki znakomitych instrumentalistów a otrzymacie produkt finalny Life Before Insanity. Z jedenastu utworów dwa - Wandering Child i najbardziej dramatyczny No Need To A Suffer miały już swą płytową premierę na limitowanym, poczwórnym Live... With A Little Help From Our Friends. Część, w tym kompozycja tytułowa pochodzi z okresu 1996 – 1999, a dwa I Think You Know What I Mean i niemalże klasycznie bluesowy Fallen Down wyciągnięto ze starych zbiorów Haynesa (jeszcze sprzed Allman Bros.) bo aż z 1988 roku. Oczywiście całość nagrano i zmiksowano podczas sesji w Muscle Shoals Studios w Sheffield w Alabamie (z tego samego studia ruszał w świat Lynyrd Skynyrd).
Gov’t Mule tradycyjnie już zaprosił paru znakomitych gości. I to stąd wzięły się piękne dźwięki harmonijki (Hook Herrera), dodatkowy głos w Lay Your Burden Down i pedal steel (Ben Harper) oraz wypełniające całość brzmienie klawiszy (Johnny Neel – niemal już etatowy współpracownik Mule).
A sami muzycy Gov’t Mule oprócz kosmicznej wręcz biegłości instrumentalnej, posiedli jeszcze coś, czego często próżno szukać u innych: niepowtarzalny feeling i wyczucie dobrego smaku w tworzeniu odjazdowego klimatu w każdej z tych smakowitych kompozycji. Częste zmiany metrum i tempa, basowe łamańce Woody’ego, akustyczne ozdobniki Haynesa, przydające tej muzyce dużo liryzmu i przyprawiający o zawrót głowy, wulkaniczny wręcz wykop – to już znak firmowy tego zespołu. Jest jeszcze głos Haynesa – lekko przybrudzony, potężny jak dzwon i delikatny jak szept; i jego gitara – łkająca, kwiląca, rozdzierająca..., zresztą nie ma słów które oddałyby to co ten facet potrafi z instrumentu wyczarować. I jest jeszcze jedna z najlepszych sekcji rytmicznych świata. Troje ludzi i każdy z nich równie ważny; równie twórczy.
Już kiedyś w historii, układ gwiazd pozwolił na takie genialne zestawienie. Tamci nazwali się Led Zeppelin i wprowadzili muzykę rockowa w nowy, nieznany jeszcze wtedy wymiar. Słuchając nowego Gov’t Mule odnosi się podobne wrażenie. Obcujemy z czymś wielkim ( i to jest oczywiste), ale niepokoi fakt, że tak trudno to jeszcze nazwać. W kompozycji wieńczącej to dzieło, w nasiąkniętym melancholią In My Life w pewnym momencie pojawia się cisza... zupełna. A potem jazda jak w małym klubie na południu USA; powrót do źródeł, do kolebki, skąd całe to zamieszanie wzięło swój początek. Żeby wszystko było w końcu jasne.
Life Before Insanity to wielka płyta; chyba jedna z najlepszych jakie trafiły się rockowemu światu w ostatnich nastu latach. Ale nie tak łatwo będziecie mogli to sprawdzić, gdyż w Polsce, w oficjalnej dystrybucji tego albumu niestety nie ma. Wielka szkoda.
Paweł Freebird Michaliszyn
TWÓJ BLUES NR 1 (4) MARZEC 2001
...............................
Gov’t Mule
Hamburg, Grosse Freiheit 36
10 kwietnia 2005 roku
Ależ ja bałem się tego koncertu. Bałem się, że cała ta legenda budowana przeze mnie przez lata legnie w gruzach; że czar pryśnie. Odsłuchałem przed wyjazdem do Hamburga wiele koncertów w tym nowym składzie. I czegoś mi brakowało. Nie umiem tego zdefiniować. Wszystko w należytym porządku; wszystko podane genialnie, a jednak...
Może to tęsknota za Allenem, za tym nawiedzonym, rozpędzonym w improwizacjach starym Gov’t Mule; za klimatem z koncertu Roseland Ballroom... Jakimże byłem egoistą. Oczekiwałem cudu, który nie mógł już się wydarzyć. Okres instrumentalnej, dzikiej szermierki trójki wirtuozów został zamknięty w dniu śmierci Allena. Od 2000 roku Warren i Matt próbowali znaleźć sposób na dalszą egzystencję. Jak sam mi mówił po koncercie w Hamburgu, do głowy mu nie przyszło by rozwiązać zespół. Ale zmierzyć musiał się z potęgą muzyki, którą współtworzył z pozostałą dwójką. Myliłem się na szczęście parę lat temu pisząc, że zespół chyba się nie udźwignie. I dziś już jestem spokojny o losy tego fantastycznego bandu. Wyraźnie widzę, teraz z perspektywy czasu, że obie części Deep End to była świetna przymiarka do tego co dzieje się teraz. I nie ma tu mowy o żadnym przypadku. Z rozimprowizowanego power trio, Warren przeistoczył grupę w klasyczny kwartet. Wielu ma mu to za złe. Wielu twierdzi, że Gov’t Mule zaczął tworzyć zwykłe piosenki. Spotkałem się też z idiotycznymi zarzutami, że utwory w rodzaju Beautifully Broken czy Soulshine to najzwyklejsza southernrockowa klezmerka. Mój Boże, oby więcej takich zwykłych – niezwykłych rockowych pieśni. Uwielbiam Warrena w takim repertuarze.. Lay Of The Sunflower, Banks Of Deep End, Little Toy Brain...
Ogromną miałem nadzieję, że usłyszę coś z tego w Hamburgu. Poza Soulshine nie usłyszałem. Muł postawił na utwory bardziej dynamiczne. Grupa moich przyjaciół, która dotarła prędzej z mułowskiego koncertu z Amsterdamu twierdzi, że tam był zupełnie inny show. Znajomi Włosi także twierdzą, że u nich również Gov’t Mule zagrał inaczej. Ale wszyscy jednogłośnie mówią, że grali cudownie, tak jak w Hamburgu. I w tym chyba tkwi istota występów Gov’t Mule przed publicznością. Są przewidywalnie nieprzewidywalni. A to dodaje odpowiedniego smaku całości.
Bałem się tego koncertu, ale już po pierwszych taktach Lola Leave Your Light On wiedziałem, że moje obawy były zupełnie bezpodstawne. Uderzyli huraganowo punktualnie o 21.00. Warren potężnym riffem otwierającym ten utwór wcisnął nas w podłogę. Kiedy dołączyła reszta wiedzieliśmy już, że czeka nas wieczór absolutnie wyjątkowy. Jedyny w swoim rodzaju. Po pierwszym ciosie nie odpuścili; bez zbytecznej przerwy Muł przeszedł do kolejnej historii – funkującego Bad Man Walking. Jazda na full z piękną, króciutką improwizacją Warrena i tętniącym basem Andiego. Cztery minuty później zabrzmiał riff do jednego z największych killerów Muła. Bad Little Doggie. Ach, jak ja uwielbiam ten utwór. Potęga i basta. Jak świder, który rozsadza ci pierś; jak oszalała rockowa bestia. Ileż hardrockowej treści jest w tych paru minutach. Miałem wrażenie, że sala eksploduje, że energia bijąca ze sceny rozsadzi nas wszystkich. Bałem się czy psychicznie wytrzymam to spotkanie oko w oko z mym żywym Mułem...
I chwila wytchnienia, klasyk She Said, She Said; miarowo, równo, spokojnie z potężnym głosem Warrena. Jak dzwon grzmiący, górujący nad resztą. I znowuż piękna gra Andiego. Zresztą po co ja będę przelewał ciągle z pustego w próżne. Grali wybornie wszyscy. Po paruminutowym pochodzie She Said nastąpiło to, na co chyba wszyscy czekali. Jam.... Piękne wprowadzenie w Tomorrow Never Knows, no i zaczęło się. Nieco ponad 10 minut fantastycznej zabawy dźwiękami. Rozumieją się na scenie, w jakiś niesamowity, niezrozumiały dla mnie sposób. Oczywiście pierwsze skrzypce dzierży Warren, ale obserwowałem uważnie jak wymieniali się spojrzeniami – teraz Danny, chwilę później Matt, Andy i podsumowujący wszystko gitarowym szaleństwem Warren. Każdy wtrąca swoje trzy grosze; i płyną, płyną w przecudowną, falującą improwizację; gdzieś tam przemknie duch Hendrixa, w innym momencie Led Zeppelin; fascynujące, mogło by się nigdy nie kończyć. Najprawdziwszy Gov’t Mule. Ja już wiedziałem, że to jest mój najlepszy koncert. Ale ile jeszcze przede mną? Cudownie zakończyli bulgoczącym klawiszem Danniego i Warrenem w dziwnym a capella – powiało autentycznym voodoo. Magia i mrowie na plecach i nagle jak rześki powiew wiatru kojące intro do Wine And Blood. I tak sobie pomyślałem,, że oni równie pięknie potrafią operować ciszą. Ona również tam grała. Przymknąłem oczy i podryfowałem z nimi, do końca, do wybrzmienia. No a później już tylko łzy wzruszenia w oczach – nieśmiertelny Soulshine; i cały tłum śpiewający z Warrenem tę bluesową balladę. Kolejna magiczna chwila. Gdy skończyła się Muł pociągnął nas w psychodeliczna podróż Larger Than Life; tylko mgły tam wtedy brakowało. Później ukłon w stronę chwalebnej, rockowej przeszłości Low Spark oof High Heeled Boys. Nieco ponad 11 minut rockowych wspomnień. Piękne intro Matta i Andiego wprowadziło nas w Slackjaw Jezebel. No i jazda... jak monolit. Piękny klawisz Dannego i ten natychmiast rozpoznawalny riff Warrena. Kolejne cudeńko. W końcu Warren prosi o 20 minut cierpliwości; przerwa. Po powrocie Danny Louis rozpoczął subtelną zabawę klawiszem i z tych paru pięknych dźwięków narodziło się owe słynne intro do pomnikowego No Quarter Led Zeppelin. Aaach ... potężny ryk publiczności. A ja stałem oniemiały ze łzami w oczach; który to już raz tego wieczoru. Potężne kopnięcie w ten jedyny w swoim rodzaju riff przywołał mnie do rzeczywistości. Gov’t Mule – No Quarter; zagrany cudownie, w klimacie, z odpowiednim oddechem. Nic więcej nie będę o tym pisał. Bo co mam napisać? Że zrobiło mi się duszno, że już mogłem wracać do domu; że tak bardzo marzyłem by ten kawałek Gov’t Mule zagrał dla mnie. Paręnaście minut później już tylko ten zapadający w pamięć rytm nabity przez Matta i już wiedzieliśmy – oto jeden z ich największych utworów – Mule. I to już było czyste szaleństwo, zachwycające szaleństwo. To był chyba jeden z tych najpiękniejszych momentów całego show; w pełnym galopie, jakby zapomnieli się w tym co robią...
Po czymś takim wszystkim należał się solidny odpoczynek. Piękny blues Nobody’s Business. Wszyscy wyciszeni zasłuchani w ten potężny, genialny głos I w tę gitarę. A parę minut później z zupełnej ciszy ruszyli w Silent Scream... Nieśmiało, delikatnie, ostrożnie, wręcz leniwie i w odpowiednim momencie po raz kolejny tego wieczoru odpływamy. Oj, powiało tu klimatem Pink Floyd. Po niesamowicie zakręconej improwizacji na scenie został się sam Matt Abts i jak to drzewiej bywało pojawiło się solo na perkusji. Również samymi dłońmi – jak kiedyś, wiele lat temu John Bonham; rozpędził się chyba za mocno; wszedł w rytmikę Rockin Horse, ale reszta powróciła na scenę i Warren wyraźnie dał mu znak, że to jeszcze nie koniec; na parę chwil wrócili do Silent Scream. Tak, a to co nastąpiło później, to był już muzyczny kosmos – wspomniany Rockin’ Horse. Trudno uwierzyć, że tyle mocy można wydobyć z gitary. Totalne zespolenie, choć i tu każdy miał swoją chwilę. Fascynujący utwór. Kiedy już wybrzmiał, Warren zaczął bardzo dziwnie.Dziwnie i urzekajaco pieknie. Jakbym już gdzieś to słyszał. Marszowe tempo, kojący bas i nagle fragment jednej z najsłynniejszych solówek w historii. Już wiedzieliśmy, cała sala oszalała All Along The Watchtower. Z zupełnie zmienioną aranżacją; byłem wniebowzięty, i jak słyszałem, reszta publiczności również. Z delikatnego muskania strun Warren przygwoździł nas nagle swą grą. Niesłychane. A za paręnaście sekund niemal zupełna cisza; i tak sobie z nimi falowaliśmy – rozleniwieni, niemal uśpieni...
Przebudzenie było szokujące- Driving Rain. Klasyczny hard rock, potężne brzmienie , jednostajny rytm i refren śpiewany przez wszystkich. I kolejny tego wieczoru ukłon w stronę historii Young Mule Blues. Szaleńcza wokaliza Warrena, przeplatana cytatami muzyki Focus, Yes, Jethro Tull, King Crimson, Led Zeppelin i Johnny’ego Wintera; granie jak z rockowego pamiętnika; bez miłosierdzia. Po prostu grali by nas dobić. I dobili. I wydawało się, że to już koniec. Na podsumowanie doładowali genialnym, porywającym klasykiem Keep On Rocking In The Free World. Wiedziałem, że to koniec, na widowni zawrzało. Tysiące gardeł i Oni, uśmiechnięci, kończący dzieło zniszczenia.
Widziałem wiele znakomitych koncertów, ale ten z 10 kwietnia z Grosse Freiheit 36 był moim najcudowniejszym przeżyciem. A później jeszcze moje prywatne spotkanie z Warrenem i resztą muzyków w garderobie. Byłem tak wzruszony, że gdyby nie moja córka pewnie bym się nie dogadał. W końcu jakoś poszło. Pozdrowienia od Polaków, których całe mnóstwo było na sali, wspólne zdjęcia i parę jeszcze innych tematów, o których pewnie kiedyś jeszcze napiszę. Tak, byłem na koncercie swego życia. Gov’t Mule udowodnił, że ciągle są groźni i ciągle najlepsi. Ale też jako normalni, zwyczajni ludzie, potwornie zmęczenia trzy i pół godzinnym koncertem zachwycili mnie swą pokorą i szczerością. To były piękne chwile, niezapomniane.
W imieniu Warrena serdecznie pozdrawiam wszystkich fanów jego zespołu.
Paweł Freebird Michaliszyn
TWÓJ BLUES NR 21 LATO 2005