Muszę się wreszcie przyznać, że od praskiego koncertu twórczość Sabbath przechodzi u mnie kolejny renesans i to chyba dobry moment na aktualizację, nie ruszanej od dawna, opinii .
Co ciekawe, gdy kilka dni temu spojrzałem na ten zespół z perspektywy czasu to stwierdziłem, że jest to jedna z niewielu kapel, którą z upływem lat cenię coraz bardziej. Prawie za każdym razem gdy do nich wracam znajduję coś nowego!
W tej chwili zachwyca mnie nieprzeciętnie choćby druga strona Paranoid, ale po kolei, bo równie referencyjnym przykładem, wciąż zmieniającego się w moich uszach, albumu jest:
Na początek może słowo o samym brzmieniu, bo miałem okazję wysłuchać pierwszego, winylowego wydania i do dziś uważam to za najpełniej radujące me audiofilskie ego wydarzenie wszech czasów
Niby już wcześniej to wiedziałem, ale w tamtej chwili uderzyło tak, jakbym był Archimedesem w wannie i odkrycie podtrzymuję - uważam te kilkadziesiąt minut grania za najlepiej brzmiącą płytę jakiej dane mi było słuchać.
NIEZIEMSKA selektywność i bardzo ciepła barwa dźwięku.
Największy szok wywołał u mnie, jakby podwójny, miks gitary - riffy na pierwszym planie, a solówki w tle, przez co całość robiła się jeszcze bardziej przestrzenna.
Perkusja, a przede wszystkim talerze, były tak precyzyjne, że gdy zamknąłem oczy wydawało mi się, że Bill Ward jest ze mną w pokoju!
Przez to jazzowy drive albumu wyszedł jeszcze bardziej na wierzch i zupełnie odmienił moje wcześniejsze wrażenia. Bas królował w środku, a wokal Ozziego unosił się nad całością i wprowadzał ten, charakterystyczny, narkotyczny nastrój.
Kolejna sprawa to pewna niedostępność tej muzyki dla dzisiejszych czasów - tak jakbym oglądał z bliska pięknie napisany tekst, ale w języku, który już umarł.
Oczywiście da się to dosłownie przetłumaczyć bo ekspertów nie brakuje, ale to już, mimo wszystko, co innego.
Muzycznie dominują dwa, pozornie niemożliwe do pogodzenia ze sobą elementy, czyli lekkość i czad - słuchanie tej płyty jest dla mnie tak samo mocnym i ekstatycznym, jak i łatwym i przyjemnym uczuciem.
Zachwycający paradoks, z którego obcowaniem mam tym większe wrażenie im bliższa końca jest pierwsza część płyty.
Chwilę później następuje moment, kiedy ze studia nagraniowego, w którym urodziły się cztery arcydzieła, przechodzimy do klubu na jam session.
A tam, nieoczekiwanie, nastąpiło rozprężenie i uwolniła się energia zupełnie innego rodzaju - trochę mniej impertynencka, ale wciąż nader pociągająca!
Co prawda Evil Woman wymusił jakiś sztywniak w krawacie i wyszło totalnie od czapy, a Wicked World, po Warning, brzmi dla mnie wręcz bezemocjonalnie to i tak, pewnie nie po raz ostatni, słuchałem tego z dzikim uśmiechem na twarzy!
Niezmiennie, genialny album