autor: ref » czerwca 23, 2011, 5:44 pm
„Blues nie jest smutną muzyką, blues jest muzyką o smutnych ludziach”
Jeden człowiek, który pozwolił sobie na wyzwolenie tylu emocji: od głębokiej melancholii po niczym nieskrępowaną radość – Harry Manx wystąpił 16 czerwca w warszawskim klubie Hybrydy i sprawił, że fani bluesa, którzy przybyli, by posłuchać gry na mohan veena, mogli poczuć się naprawdę wyjątkowo.
W obliczu postmodernistycznego bałaganu w sztuce, dość sprawnie prowadzona nagonka na zjawisko tzw. tagowania muzyki procentuje w świadomości słuchacza, przed którym piętrzy się coraz więcej wątpliwości: czego słucham, muzyki? Pomimo krytycznego podejścia do tagów, oznaczenia muzyczne są potrzebne w takim samym stopniu jak szlaki turystyczne w górach. O ileż prościej więc byłoby powiedzieć, że Harry Manx uprawia gatunek zwany muzyką świata. Niestety, paradoksalnie, byłoby to lekceważące uproszczenie, dlatego trzeba dodać, że mistrz gry na dwudziestostrunowym mohan veena stworzył jedyne w swoim rodzaju, oryginalne połączenie zwane hindu-bluesem. Ta specyficzna fuzja gatunków ma niebywałe przełożenie na scenie, o czym przekonaliśmy się na jedynym w kraju koncercie kanadyjskiego multiinstrumentalisty.
Harry Manx, wielokrotny zdobywca statuetek za muzykę z pogranicza bluesa, folku czy jazzu (m.in. Juno Awards), zaprosił słuchaczy w wielopoziomową, przestrzenną i inspirującą podróż po muzycznych skalach, w podróż zdającą się mieć jeden cel – wprowadzić w stan refleksji i odszukać siebie. Zrobił to przy pomocy gitar akustycznych, slide'u, harmonijki, kilku efektów oraz wspomnianego wcześniej mohan veena, czyli instrumentu łączącego w sobie charakterystyczne brzmienie indyjskiego sitaru i wszystkim doskonale znanej gitary elektroakustycznej. Skomplikowanej techniki gry na tym ostatnim, najciekawszym instrumencie uczył Harry'ego legendarny hinduski gitarzysta Vishwa Mohan Bhatt, dlatego od początku publiczność mogła mieć pewność, że zagra dla niej nie tylko jeden z bardziej utalentowanych akustycznych bluesmanów, ale także bluesman, który wprowadza do tego gatunku wiele orientalnej świeżości i tajemnicy.
Najtrafniej chyba Harry'ego Manxa charakteryzuje sam Manx, mówiąc o swojej muzycznej roli: „Blues jest jak ziemia, muzyka hinduska jest jak niebo. To co staram się zrobić, to znaleźć równowagę między nimi”. I takową równowagę znalazł także podczas występu w stolicy, pokazując, że blues jako muzyka korzenna nie jest wcale schematycznym 12-taktowcem, lecz uniwersalnym poletkiem do uprawiania w zasadzie każdej muzyki; przestrzenią do realizowania pozornie odległych tylko pomysłów.
Do tej pory, Harry Manx nagrał dziesięć albumów, które stylistycznie są od siebie nie tak bardzo odległe, jednak głównym łącznikiem pomiędzy nimi i generalnym wyznacznikiem jego twórczości są emocje nie dające się do końca ująć w słowa, posiadające rzadko spotykany pierwiastek duchowości i siły kreacyjnej. Absolutnie nie będzie przesadą, gdy napiszę, że Manx czaruje na scenie i roztacza dokoła pozytywne wibracje. Kanadyjski muzyk, prócz własnych kompozycji, wyczarował wiele interpretacji, np. Voodoo Child Hendrix'a, sięgnął do twórczości J.J. Cale'a, a także do Cash'a czy Muddy Watersa. Przed koncertem sceptycy mogli zastanawiać się, czy jeden muzyk potrafi zagrać pełny akustyczny koncert uniknąwszy przy tym monotonni. Mistrz nastrojowego bluesa udowodnił, że jest to możliwe. Co więcej, pokazał, że granie na kolanie wcale nie oznacza kiepskiej roboty, a o muzyce przez siebie ukochanej powiedział błyskotliwie: „blues nie jest smutną muzyką, blues jest muzyką o smutnych ludziach”.
Fakt, że co numer, każdorazowo stroił instrumenty i przepinał kable nie był uciążliwy, był raczej momentem doskonale spożytkowanym na opowiedzenie paru anegdot i nawiązaniu miłego kontaktu z publicznością, która nie szczędziła cennych, a przede wszystkim zasłużonych braw. Słuchając ciekawych akordowych rozwiązań, solówek i ciepłego głosu tego charyzmatycznego „człowieka w czarnej wełnianej czapce”, nie jedna osoba zgromadzona na sali miała wrażenie, że jest to wyjątkowe, kameralne spotkanie ze sztuką najwyższych lotów.
Ten wyjątkowy muzyk, poza sceną okazał się bardzo życzliwym człowiekiem. Być może to kwestia indyjskiego wychowania i licznych podróży, które ugruntowały charakter Manxa, być może po prostu poczucie szczerości i autentyczności w tym zawodzie. Nie mniej, po blisko dwugodzinnym koncercie, Harry Manx znalazł czas na rozmowę z fanami, podpisał wiele płyt z dedykacją i szeroko uśmiechnięty pozował do zdjęć.
Manx zaprezentował inną niż klasyczną, do której zostaliśmy przyzwyczajeni, stylistykę i sposób grania bluesa. Gdyby spróbować metaforycznie ująć jego zjawiskowe wykonywanie, można pokusić się o stwierdzenie, iż mistyka klasztoru zawitała na zakurzoną werandę zapomnianej amerykańskiej chałupy. To tylko jedna z wielu interpretacji niebanalnej gry bluesmana z „Mysticssippi”.
Rafał Maciak ("12 taktów" Radio ULICZNIK.net)
12 Taktów - muzyczny punt wyjścia /
Rafał Maciak